czwartek, 27 sierpnia 2015

Poradnik wymieńca #4 - Amerykańscy znajomi

Na wstępie pragnę podziękować wszystkim siłom wyższym  za to, że nie byłam jedynym wymieńcem w moim High School. Gdyby nie koleżanki-wymieńcy, mój rok w USA byłby ubogi w życie towarzyskie. Dlaczego? Co jest nie tak z Amerykanami? Nic, po prostu ich kultura jest inna.

Po przybyciu do USA musiałam znaleźć sobie znajomych, aby nie kisnąć przez bite dziesięć miesięcy w stajni zwanej domem pierwszych hostów. W pierwszym tygodniu poznałam pięć koleżanek: Kaeleigh, host siostrę, która na facebooku sprawiała wrażenie bratniej duszy, niestety na miejscu nie interesowała się mną zbytnio. Była miła, ale zamieniałyśmy zaledwie kilka zdań dziennie. Gdy zaczynałam rozmowę, ta szybko trafiała na martwy punkt. Przez internet naobiecywała mi, jak wiele będziemy robić razem, jak będzie super, jak wymyślimy duet taneczny i pojedziemy na konkurs tańca. Mimo mojej inicjatywy po przyjeździe okazało się, że to tylko puste słowa. Dalej nie mogę zrozumieć, jak można najpierw zdecydować się na goszczenie wymieńca, a potem totalnie go olewać. Nieważne. Przejdźmy dalej.

Poznałam także exchange siostrę z Chin, Mirabelle. Obie przechodziłyśmy przez to samo - ta sama host rodzina, te same problemy. Tylko ona i host tato ze mną rozmawiali. Mówiąc "rozmawiali" mam na myśli interesowanie się drugą osobą, a nie grzecznościowe zwroty, wołanie na obiad i przypominanie o obowiązkach domowych. Poza faktem, że kiepsko znała angielski i rozmowa z nią wymagała odrobiny cierpliwości i zrozumienia, co nie było trudne, gdyż mój angielski był kiedyś na jej poziomie i wiedziałam, co chce powiedzieć, wszystko dobrze się układało, opowiadałyśmy sobie o swoich krajach, robiłyśmy mini piżama party i gotowałyśmy od czasu do czasu jadalne jedzenie, tak dla odmiany. Chwała Bogu za Mirabelle. Nie wiem, jak bym przetrwała sama. Pierwsza koleżanka znaleziona!

Sąsiedzi, znajomi host mamy, także gościli dwie exchange studentki - Jimin z Korei i Martę z Hiszpanii. Bardzo fajne dziewczyny, ale ich hości pozostawiali wiele do życzenia. Nie lubiłam tam chodzić, choć raz "uciekłam" do Jimin, kiedy miałam naprawdę dość mojego host domu. Marta była wtedy na treningu tenisa. Kiedy je poznałam, byłam przekonana, że Jimin jest Amerykanką, jednak okazało się, że jej wymiana zaczęła się zimą, więc miała za sobą kilka miesięcy amerykanizacji, nie miała też akcentu. Z oboma dogadywałam się dobrze, dużo rozmawiałyśmy w autobusie, jednak one wolały przebywać w swoim gronie niż spotykać się ze mną i z Mirabelle. Miałyśmy inne zainteresowania i osobowości.

Ostatnią osobą była Anna, nasza sąsiadka. Bardzo miła, niestety fałszywie miła. Do dziś nie wiem, czy mnie lubiła czy nie. Poznałam ją w trzeci dzień wymiany - zaprosiła ją do nas Kaeleigh za namową host taty, podobno były przyjaciółkami. "Zaprosiła"... rozmawiałyśmy na podjeździe, najwidoczniej tam nie wchodzi się do cudzego domu bez większego zaproszenia. Bo w sumie po co? Żeby się zaprzyjaźnić? Pfff, po co komuś coś takiego? Co prawda nigdy nie widziałam, aby rzekome przyjaciółki Anna i Kaeleigh się specjalnie ze sobą kontaktowały, ale pomińmy ten fakt. Anna miała psa i powiedziała, że możemy wspólnie chodzić z nim na spacery, aby coś razem porobić. Dałam jej mój numer telefonu, oczywiście nigdy do mnie nie zadzwoniła. Powoli zaczęłam sobie uświadamiać, że dane mi obietnice nigdy nie zostaną spełnione. Nigdy nie wybrałam się na spacer z Anną i nigdy nie wymyśliłam tańca z Kaeleigh. A nawet nie wiecie, jak bardzo tego chciałam. Raz wyszłam pobiegać i spotkałam Annę z psem, ale po paru zdaniach powiedziała, że musi iść do domu. Jak już mówiłam, Anna była miła, rozmawiałyśmy czasami w autobusie i powiedziała mi i Mirabelle, że zawsze możemy do niej przyjść, kiedy nie będziemy wytrzymywać w host domu. To od niej dowiedziałam się, co mówi o nas host mama za naszymi plecami. Za to kiedy przysiadłam się, aby jeść lunch z nią, z Martą i z Jimin, czułam, że nie chce ze mną rozmawiać. Miała już swoje amerykańskie życie, znajomych i nie potrzebowała wymieńca do kompletu.

Kiedy zaczęła się szkoła, poznałam Micaelę. Kiedy nauczyciel algebry przedstawił mnie klasie i powiedział, że jestem wymieńcem, wykrzyknęła "that's so cool!". Potem zawołała mnie do swojego stolika, kiedy szukałam miejsca podczas pierwszego lunchu i od tamtej pory siedziałam z nią i z jej przyjaciółką Ashley. Bardzo lubiłam je obie i dalej mam z nią kontakt. Za to one też były typowymi przedstawicielkami swojej nacji - naobiecywały mi gruszek na wierzbie i złotych gór, o tym pewnie rozpisywałam się w postach z września i października, i, niespodzianka, nie spełniły żadnej z obietnic. Miałyśmy między innymi zorganizować międzynarodowe piżama party i ugotować polskie jedzenie, pojechać do różnych sklepów, restauracji, miejsc i parków rozrywki. W drugim semestrze obiecała Cindy, że zabierze ją do Six Flags, nagrałam telefonem Cindy ich pinkie promise, oczywiście, niespodzianka, Cindy nigdy nie przejechała się amerykańskim rollercoasterem. Obietnice wobec żadnej z nas nie zostały spełnione, mimo to bardzo dobrze wspominam nasze wspólne lunche.

Wkrótce poznałam właśnie Cindy z Ekwadoru, zaraz potem Susi z Hiszpanii, późną jesienią Sophie, a zimą Larę. I los chciał, abyśmy się zaprzyjaźniły. Wszystkim nam brakowało tego samego - spędzania czasu z ludźmi. Wycieczek. Wyjść do kina. Życia. Zaczęłyśmy się organizować i zrobiłyśmy nocowanie u Cindy. Poszłyśmy do kina. Pojechałyśmy do Outletów. Zwiedziłyśmy Austin. I tak dalej, i tak dalej. Aby zdobyć przyjaciół, trzeba spędzać razem czas, poznać się, przeżyć przygody. Amerykanie tego nie robią. Niby mówią, że są BFF (przykład: Micaela i Ashley), a kilka miesięcy później widzę je w zupełnie innych gronach, nie rozmawiają ze sobą prawie w ogóle. Trochę jak w podstawówce. Poznajesz jedną osobę i jesteście najlepszymi przyjaciółkami, a pół roku później stwierdzasz, że kogoś innego lubisz bardziej i to z nim będziesz siedzieć i bawić się na placu zabaw. W High School jest identycznie. I to nie tylko moja opinia, podzielają ją zarówno moje koleżanki z wymiany jak i na przykład "Ssarusska" (usłyszałam to w jednym z jej filmików z jakąś inną dziewczyną, chyba o minusach życia w USA). Fakt, że amerykańscy nastolatkowie często zachowują się jak dzieci, potwierdza to, że ich rodzice są bardzo opiekuńczy. Jenn przyznała, że w Europie nastolatków traktuje się jak dorosłych (w pewnym sensie) a w USA nie. Co jest dziwne, ponieważ prawo jazdy robią w wieku 16 lat, pracują od 15-16 i już w gimnazjum wiele osób jest w związkach.

Później poznałam wiele innych amerykańskich koleżanek, fajnych, miłych... ale z wyżej wymienionych powodów zaprzyjaźniłam się tylko z wymieńcami.

Koniec opowiadania o znajomościach i pełnych narzekań dygresji, te historie w całości są spisane na blogu. Przejdźmy do konkluzji, bo niedługo napiszę biografię.

Nie wiem, jacy będą twoi amerykańscy znajomi. Wielu z was trafi na takie Micaele, Anny i Ashley, choć jestem przekonana, że znajdą się osoby, które się zaprzyjaźnią z Amerykanami. Pamiętaj, żeby nie brać do serca żadnych obietnic, bo na 99% nie zostaną spełnione. Jeśli ci się spodobały, zanotuj je i napisz książkę, gdzie bohater przeżywa przygody z tych obietnic. Pogódź się z losem i ciescie się wymianą! Jeśli w twojej szkole są wymieńcy, znajdź ich i porozmawiajcie. Kto wie, na jakich ludzi się natkniesz. Oczywiście będą i tacy z was, którzy jako jedyni w swoim dystrykcie otrzymają przywilej uczenia się w High School jako exchange student. Jeśli znajdziesz się w takiej sytuacji, polecam poznać jak najwięcej osób. Na pewno znajdzie się ktoś fajny.


  • Nie siedź codziennie z tymi samymi ludźmi na lunchu. 
  • Rozmawiaj z różnymi osobami z klasy, nie tylko z jedną czy dwiema. 
  • Nie ukrywaj się w ostatniej ławce, tylko wyjdź do przodu i wykaż się, a znajdą się tacy, którzy sami do ciebie podejdą. Naprawdę! 
  • Zapisz się na zajęcia dodatkowe i na sporty. 
  • Zapytaj hostów, czy nie mają znajomych w okolicy z dziećmi w twoim wieku. 
  • Wejdź na grupę twojego osiedla i poszukaj znajomych. 
Sposobów jest wiele, najlepiej próbować wszystkiego. Nie bójcie się świata, otwórzcie się na ludzi, a w czerwcu będziecie wspólnie z kimś płakać, że musicie się rozłączyć. Wymiana to czas, kiedy trzeba się przełamać i odważyć się na to, czego się wcześniej baliście. Pamiętam, kiedy bardzo chciałam zarobić parę groszy, aby kupić coś fajnego w cudownie wyposażonych amerykańskich sklepach. Wsiadłam na rower i jeździłam po okolicy, i każdemu, kto był na zewnątrz, proponowałam pomoc w ramach dorabiania sobie pieniędzy (koszenie trawy, babysitting, cokolwiek). Zdobyłam w ten sposób doświadczenie i kontakty, a przy okazji dowiedziałam się paru rzeczy. Nie napracowałam się, bo parę dni później zmieniłam rodzinę, ale liczy się sam fakt, że się próbowało. Więc próbuj! Powodzenia :)



środa, 19 sierpnia 2015

Poradnik wymieńca #3 - Wybór przedmiotów szkolnych

W USA wybór przedmiotów szkolnych jest przeogromny. Dwadzieścia rodzajów matematyk, niezliczone poziomy języków obcych i angielskiego, chemia, biologia, anatomia, nauka o morzu, astronomia, fizyka, sztuka, pięć rodzajów historii, fotografia, psychologia, teatr, gotowanie, kosmetologia, język migowy... to dopiero początek listy. Zdecydowanie się na siedem czy osiem to nie takie łatwe zadanie, zwłaszcza że konsekwencje będziecie odczuwać przez następne dziewięć miesięcy. Lepiej wybrać dobrze i oszczędzić sobie katorgi.

Wiedz, z czego wybierasz
Znajomość listy przedmiotów to podstawa. Kiedy tylko dostaniesz host rodzinę, natychmiast poproś ich, aby przysłali ci listę przedmiotów nauczanych w twoim przyszłym High School. Moja rodzina nie była tak łaskawa, poza tym nie wiedziałam wtedy za wiele o USA, więc nie naciskałam. Dziś prosiłabym ich sto razy dziennie o przesłanie mi takiej listy. Skończyło się na tym, że napisałam host mamie, czym jestem zainteresowana, a ona wstępnie wybrała dla mnie przedmioty. Po przyjeździe do USA poszłyśmy do sekretariatu i razem z moim counselor, czyli kimś a la wychowawca, przejrzałyśmy tę listę. Okazało się, że większość przedmiotów, które zostały dla mnie wytypowane, jest do bani i musiałam wszystko zmieniać. Oczywiście nikt mi dalej nie dał listy i nie wiedziałam, jaki mam wybór. Powiedziałam, co mnie interesuje i dokonałyśmy zmian. Mój plan lekcji prezentował się tak:

Historia USA - narzucona z góry przez fundację oraz szkołę. Na pewno znajdzie się w twoim planie lekcji.
Algebra 2 - narzucona z góry przez szkołę, bo matematyka jest obowiązkowa. Jednak gdybym wiedziała, że są też inne rodzaje matematyki, wybrałabym geometrię. Algebra była porażająco nudna. Niestety nie byłam poinformowana.
Psychologia - wybrana przeze mnie. Powiedziałam, że interesuję się psychologią i okazało się, że jest taka lekcja. Super!
Teatr - o tej lekcji dowiedziałam się z filmów i z blogów. Najlepszy wybór na świecie!
Anatomia i fizjologia - i tu znowu spotykamy się z narzuceniami (o których także nikt mnie nie poinformował, dowiedziałam się po kilku miesiącach). Każdy uczeń musi mieć w swoim planie lekcję "science", czyli chemię, biologię, itp. Nie wiedziałam o tym. Po prostu powiedziałam, że interesuję się ludzkim ciałem i wybrali dla mnie tą lekcję. Szczęście dopisało i okazało się, że jest odlotowa.
Zarządzanie informacjami w biznesie - wybrali dla mnie, bo interesuję się biznesem. Kompletna porażka. Okazało się, że jest to po prosu informatyka (word, excel i jeszcze jakiś trzeci program). W ogóle mnie to nie interesowało. Zmieniłam tą lekcję na Taniec, ale o zmianach za chwilę.
Angielski 3 - byłam w 3 klasie High School, więc wybór automatyczny niezależny ode mnie.

Miałam szczęście. Trafiłam na fajne lekcje i na fajnych nauczycieli (to drugie jest nie mniej ważne od pierwszego, w ten sposób pokochałam historię USA). To nie znaczy, że tobie też się poszczęści. Zadbaj o to, abyś wiedział, z czego wybierasz. Nie daj sobie wcisnąć nic na siłę i zadawaj jak najwięcej pytań. Nie wiesz, o czym jest jakaś lekcja? Zapytaj i upewnij się, że nie trafisz na kota w worku. Bądź królem swojego planu lekcji, inaczej przez rok będziesz się męczył.

A co, jeśli chcę zamienić lekcję, która mi się nie spodobała?
Najprościej mówiąc, kłopot. Póki w robisz to, co się podoba paniom w sekretariacie, są dla ciebie miłe i zrobią dla ciebie wszystko. Jednak kiedy przychodzisz z problemami, nie licz, że będą cię traktować tak samo. Przynajmniej tak było w mojej szkole. Kiedy chciałam zamienić informatykę na tańce, dowiedziałam się, że to niemożliwe, że tak sobie wybrałam i tak mam mieć. Ale ja byłam uparta. Chodziłam do sekretariatu codziennie, za każdym razem z kolejnym argumentem. "Ale ja już się tego uczyłam w Polsce, spójrzcie na mój wypis ocen!". "Nauczycielka powiedziała, że w klasie są o trzy osoby za dużo i nie ma dla nas komputerów". "Nauczycielka tańca chce mieć mnie w swojej klasie". Pierwszy argument nie zadziałał ani trochę. Drugi zadziałał na mnie - uświadomiłam sobie, że skoro nauczycielka mówi, że ktoś może się wypisać, to musi tak być. Trzeci zadziałał i na mnie i na sekretarkę - dowiedziałam się, że jeśli nauczycielka tańców wyśle do nich maila z prośbą o przepisanie mnie, to zostanę przepisana. Po kilku dniach byłam już w jej klasie.

Tu też miałam szczęście, że znałam nauczycielkę tańca. Moja host siostra tańczyła u niej w zespole szkolnym i kilka razy zabrała mnie ze sobą na trening. Poprosiłam nauczycielkę o maila i wysłała go dla mnie. Naprawdę wiele jej zawdzięczam. Ty możesz nie mieć szczęścia, ale masz coś lepszego - informację. Idź do nauczyciela przedmiotu, którego chcesz cię uczyć, powiedz mu, że jesteś zafascynowany jego przedmiotem i poproś o napisanie maila do sekretariatu. Powinno zadziałać, trzymam za ciebie kciuki.

To tyle, jeśli chodzi o wybór i zmianę przedmiotów. Mam nadzieję, że komuś pomogłam :) Niedługo nakręcę filmik na YouTube o liście przedmiotów w mojej byłej szkole, gdyż udało mi się takową dostać, niestety dopiero pod koniec roku szkolnego.

Do następnej środy!

środa, 12 sierpnia 2015

Poradnik Wymieńca #2 - pakowanie

Pomysł na ten post zrodził się, kiedy na Facebooku napisały do mnie dwie osoby jadące lada dzień na wymianę z pytaniem, jak i co spakować. Po pierwsze i najważniejsze, dowiedzcie się od przyszłych hostów, jaka pogoda jest w miejscu, do którego się udajecie. Stany są ogromne! W Wisconsin możecie potrzebować butów zimowych na kolcach, za to na Florydzie żadnych butów poza japonkami. Po drugie, nie wierzcie stereotypom! To, że w Teksasie praktycznie przez cały rok jest gorąco, nie znaczy, że nie powinniście brać ubrań zimowych. Wręcz przeciwnie, przez kilka tygodni chłodek da wam popalić. Gdziekolwiek jedziecie, zabierzcie dużo ubrań uniwersalnych, to znaczy takich, które można nosić zarówno zimą jak i latem. Podarujcie sobie bluzki z długim rękawem, zamiast tego zabierzcie T-shitry, dobre o każdej porze roku. Nie bierzcie wielu bluzek na ramiączkach - na północy nie będzie wielkich upałów, na południu wszędzie jest klimatyzacja, więc zabierzcie swetry (i to kilka; zaufajcie mi). Zamiast zimowej kurtki puchowej do kolan weźcie kurtkę narciarską z odpinanym polarem. Przyda się jako płaszcz od deszczu w lecie, w zimie ochroni przed mrozem. Nie jedziecie na pokaz mody, spakujcie absolutne minimum. Butów na obcasie, sukienek i torebek najprawdopodobniej ani razu nie wyjmiecie z walizki. Amerykanie ubierają się na galowo chyba jedynie na wesela. Ciuchy zdecydowanie ograniczcie, gwarantuję wam, że na miejscu jeszcze się obkupicie po dziurki w nosie :)

Natomiast nie ograniczajcie kosmetyków. Na wymianę zabrałam roczny zapas absolutnie wszystkiego z wyjątkiem szamponu do włosów i wacików. Serio. Serio. Serio. WSZYSTKIEGO. Kiedy powiedziałam o tym koleżance, przypomniała mi, że w USA też są sklepy, ale miałam przeczucie, że lepiej się zaopatrzyć. I miałam rację!!! Na miejscu nie znalazłabym żadnych używanych przeze mnie kosmetyków! Wbrew powszechnym opiniom wszystko na miejscu było drogie i dziwne, nawet głupie mydło myło inaczej, chyba że ktoś lubi wydawać 6$ na mydło w Bath&Body Works, wtedy nie musi się martwić. Na pewno jest to kwestia przyzwyczajenia, ale zabranie kosmetyków ze sobą było jedną z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam. Inna sprawa, że nie używam zbyt wielu rzeczy, ale i tak leciałam z wypchaną reklamówką z Rossmanna i jestem pewna, że w USA nie tylko zapłaciłabym za to wszystko wielokrotnie więcej, ale nie raz wyrzuciłabym nowo kupione kosmetyki, które okazały się totalnym niewypałem. Do wielu rzeczy byłam przyzwyczajona tak bardzo, że szukanie nowego odpowiadającego mi produktu byłoby katorgą. W kwestii kosmetyków nie chcę doradzać, być może wasze ulubione produkty znajdziecie na miejscu w normalnej cenie, ale radzę to sprawdzić, zanim wyjedziecie. Wejdźcie na stronę Walmartu i wyszukajcie te produkty: http://www.walmart.com/

Sprzęt to sprawa indywidualna. Wybrałam się do USA jedynie z telefonem a la "stara nokia" oraz z beznadziejnym tabletem z najniższej półki, aby tylko mieć kontakt z cywilizacją. Laptopa, aparat i telefon kupiłam na miejscu. W Ameryce sprzęt jest śmiesznie tani (jeśli chodzi o używany lub z mniej popularnych marek), za 300$ dostaniecie sprawnego MacBooka. Mój poprzedni sprzęt błagał o pomstę do nieba, więc kupiłam nowe rzeczy na miejscu. Tym, którzy myślą o nowych urządzeniach, sugeruję postąpić podobnie. Polecam stronę www.rakuten.com, tam kupicie tanio i dobrze. Jeżeli lecicie przez najpopularniejsze lotniska, być może tam uda wam się kupić sprzęt w autoryzowanych salonach, który będzie jeszcze tańszy, bo nieopodatkowany.

Kolejna kategoria to "miscellaneous". To słowo na pewno spotkacie w USA, oznacza ono "rozmaitości" - najprościej wszystko to, co nie pasuje do pozostałych kategorii. Takich rzeczy nie pakujcie wiele. Odpuście sobie przybory szkolne, na miejscu wszystko znajdziecie. Zeszyty amerykańskie są inne niż polskie, nikt tam nie pisze długopisami, używa się jedynie ołówków. A jeśli i tego byście nie mieli, to nauczyciel wam pożyczy. Nie zabierajcie piórnika, słownika, bibelotów typu ramka na zdjęcia, itp. Spokojnie bez nich przeżyjecie, a przy pakowaniu pod koniec wymiany będziecie je przeklinać, odsyłać do piekła i upychać po kieszeniach, bo na pewno będziecie mieć nadbagaż. 

Ostatnia sprawa - prezenty dla hostów. Nie przesadzajcie. Kupcie im coś skromnego. Z doświadczenia powiem wam, że Amerykanie mają wszystko i cokolwiek próbowałam im dać, walało się po kątach, jeśli w ogóle dostąpiło zaszczytu zobaczenia światła dziennego. Kupcie słodycze i to niekoniecznie jedynie polskie - najlepiej Milkę, Kinder i Solidarność, ponieważ mają dobrą czekoladę i po prostu rozpływają się w ustach, a przede wszystkim nie ma ich w USA, nie ma też nic tak dobrej jakości. Poza tym może się okazać, że wasza host rodzina to dno i siedem metrów mułu, wtedy będziecie żałować drogich podarunków. Lepiej kupić im coś na miejscu i dać na urodziny, kiedy już ich poznacie i dowiecie się, czym się interesują i co lubią.

Na koniec trzeba te wszystkie graty upchnąć w walizce:


Jeśli macie jakieś pytania, chętnie odpowiem w komentarzach :) 

wtorek, 11 sierpnia 2015

Wakacje

Witajcie!

Dzisiaj minęły dokładnie dwa miesiące od mojego powrotu do Polski. Mam wrażenie, jakby moje życie nie było jedną osią czasu, ale dwoma - pierwsza to życie w Polsce, druga to rok w USA. I nie da się ich połączyć. Z jednej strony mam wrażenie, jakbym nigdy nie wyjechała z kraju, z drugiej strony wymiana wydaje się długim i bogatym przeżyciem. To nie był rok w życiu, ale życie w rok.

A teraz kilka słów do osób, które piszą do mnie, że "chciałyby się wybrać na wymianę, ale...". Nie ma żadnego ale! Jechać i to już, teraz, zaraz, póki macie możliwość! Obiecuję wam, że nawet gdybyście trafili na zadupie i kiepską rodzinę, to i tak nie zmienilibyście swojej decyzji, gdybyście mogli cofnąć czas. Coś mi się wydaje, że już to kiedyś pisałam, ale jeśli w ten sposób przekonam choć jedną osobę do wyjazdu, to mission complete.

Ostatni miesiąc spędziłam na walizkach. Najpierw byłam nad Morzem Bałtyckim, potem na obozie akrobatycznym. Wypoczęłam, pojadłam ryb, zorganizowałam spotkania oraz warsztaty gimnastyczne z fanami, było fantastycznie! Ale bez pracy nie ma kołaczy, po relaksie czas na zajęcie się karierą. Na pewno będę pracowała nad promocją książki oraz spotkaniami autorskimi w bibliotekach. Na obozie akrobatycznym wieczorami czytałam dzieciom do snu "Wyspę X" i były nią zachwycone! Nie ma dla mnie nic wspanialszego niż to, kiedy moja praca zostaje doceniona. Uwielbiam pisać i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie mogę się doczekać kolejnych części mojej książki. Nigdy nie planuję, co napiszę, więc często zaskakuję sama siebie. Do tego mam fatalną pamięć jeśli chodzi o treść książek, w tym moją własną, więc czytanie dzieciom było interesujące dla mnie samej. Ktoś może wie, co jeść, aby poprawić pamięć? ;)

Zabieram się także do roboty przy blogu. Będę pisać raz w tygodniu, wstępnie ustalmy, że w środy, zaczynając od jutra. Będę nawiązywać do tematów o USA, kontynuuję Poradnik Wymieńca, napiszę coś o odchudzaniu, a raczej terapii oczyszczająco-odbudowującej po rocznej "chemioterapii" żarciem z laboratorium, o szkole, o życiu i o innych rzeczach, o których jeszcze nie wspominałam. Czasami zamiast posta będzie filmik, na pewno go podlinkuję. Jeśli macie pomysły na filmiki oraz posty, piszcie w komentarzach :)



moje ulubione zdjęcie :D

Zupa rybna <3 Kto jadł lepszą, ten kłamie ;)

Trick Board opanowana do perfekcji, stałam ponad minutę :)

RYBAAAAA!!!!!!!!!! MNIAAAAM!!!

Wydawało mi się, że opuściłam Teksas...

sobota, 1 sierpnia 2015

Poradnik wymieńca #1 - Marzenia wyjazdowe

Przygotowania do wymiany to nie byle co. Zaczyna się je nawet rok przed wylotem - wybór fundacji, wizyty u lekarza, opinie nauczycieli, tłumaczenia przysięgłe dokumentów, wypełnianie formularzy aplikacyjnych i testy językowe to istne piekło. Wydaje się, że stos papierów do wypełnienia/wydrukowania/wysłania nigdy się nie skończy. Po kilku tygodniach, ewentualnie miesiącach papierkowej roboty można odpocząć. Nasza aplikacja jest gotowa, teraz trzeba czekać na informację o placemencie. I tu zaczyna się etap, o którym dzisiaj napiszę.

Wyobrażenia. Do jakiego stanu trafię? Jaka będzie moja rodzina? Szkoła? Nowi znajomi? Okolica? Dom? Kreujemy je na podstawie tego, co wiemy do tej pory o Ameryce, w skutek czego nastawiamy się na mieszankę High School Musical, opowieści z blogów byłych wymieńców i podpatrzonych w telewizji cudawianek typu parapet-materac przy oknie. Cud-miód. Nasz mózg jest tak skonstruowany, że podświadomie wyobraża sobie taką rzeczywistość, jaką chce zastać. A kto by nie chciał żyć jak w filmie? Problem polega na tym, że życie w filmach jest tak odmienne od "realu" jak twoja rodzina od "Rodzinki.pl".

Musisz zdać sobie sprawę z tego, że twoje życie w Ameryce będzie się różniło od tego z twojego ulubionego bloga o 99%. Po twojej szkole nie będą paradować cheerleaderki w swoich kostiumach, a Sharpay Evans nie wejdzie na stół w wypasionej stołówce i nie zacznie śpiewać. Chodnik nie będzie tak piękny jak na filmie, może go w ogóle nie być. Raczej nie będziesz mieszkać w dużym mieście, prawdopodobnie trafisz do dziury zabitej dechami i tylko od łaskawości współlokatorów posiadających pojazd i uprawnienie do jego prowadzenia zależy jakość twojego życia towarzyskiego. Ceny w sklepach nie będą niższe niż w Polsce, a wręcz przeciwnie. Twoja host rodzina niekoniecznie będzie do ciebie dopasowana i prawdopodobnie okaże się, że jest zupełnie inna niż z twoich wyobrażeń opartych na ich aplikacji i rozmowach przez internet. Chyba że będziecie dużo rozmawiać przez Skypa, wtedy możesz mniej więcej przewidzieć, w co się pakujesz.

Problem polega na tym, że wymieńcy przed wyjazdem mają klapki na oczach. Dlatego ostrzegam was: nie nastawiajcie się na życie jak z bajki. Najlepiej nic sobie nie wyobrażajcie. Załóżcie, że jedziecie w nudne miejsce w celu czysto naukowym, i że musicie jakoś przetrwać rok w Kraju Okropnego Jedzenia. Z ograniczoną wolnością, gdyż wszędzie jest daleko, a znajomi pracują po szkole, więc nie ma co robić i gdzie pójść. Nastawcie się na wymianę jak na wyjazd na wieś na rok. W ten sposób nie będziecie zawiedzeni, kiedy coś pójdzie nie po waszej myśli.

Za to obiecuję wam, że czeka was setki wspaniałych niespodzianek.

Zrobiło się ponuro, żałośnie i posępnie. I dobrze! A teraz, drogi czytelniku i przyszły wymieńcu, włóż uśmiech na twarz i ciesz się, że jedziesz na wymianę, bo wiele osób oddałoby wszystko, żeby być na twoim miejscu. Nie bez powodu. Wymiana to cudowne doświadczenie, prawdopodobnie będzie to najlepszy rok w twoim życiu. Nie bój się - co prawda właśnie wylałam ci na głowę kubeł zimnej wody i od moich narzekań boli cię głowa, ale rzeczy, o których wspomniałam, to zaledwie ułamek tego, co cię czeka. Przed tobą tyle ciekawych doświadczeń i wspaniałych okazji do wykorzystania, że nie jesteś w stanie wyobrazić sobie tego wszystkiego. Na pewno nie jedna rzecz cię zawiedzie, ale za to ile zaskoczy pozytywnie! Nie mogę ci powiedzieć, co to będzie, bo nie mam zielonego pojęcia. Ja na przykład zdobyłam najlepszą przyjaciółkę z Hiszpanii, miałam okazję grać w tenisa, nauczyłam się salta machowego, zobaczyłam jak NIE powinno się jeść (choć parę potraw podpatrzyłam), pracowałam jako babysitter (nie macie pojęcia, jak to człowieka rozwija), a na koniec ogólniej: poznałam inną kulturę, douczyłam się języka, nawiązałam nowe znajomości.

Nawet nie wiesz jak ci zazdroszczę, że jedziesz na wymianę! Tak bardzo chciałabym pojechać jeszcze raz! Choć w takim wypadku zdecydowałabym się na wybór stanu (Kalifornia).