środa, 7 października 2015

Przeciętna amerykańska nastolatka

W różnych częściach świata ludzie inaczej wyglądają, inaczej się ubierają, inaczej się zachowują, inaczej reagują w danych sytuacjach, inaczej się odżywiają. Dzisiaj podam wam "przepis" na amerykańską nastolatkę. Oczywiście traktujcie to z przymrużeniem oka, nie każda dziewczyna w USA codziennie tak wygląda i tak się zachowuje, ale patrząc ogólnie, a nie jednostkowo, jest to prawda.

1. Kubek ze Starbucksa.
Większość licealistek posiada samochód i dojeżdża samodzielnie do szkoły. A że po drodze zawsze jest Starbucks, gdzie przepyszna kawa kosztuje ok. 4$ (jak w Polsce 4 zł), to dlaczego by tam nie zajechać? Rano każdy jest przecież śpiący, poza tym taki kubek to +10 do szpanu.

Serio, tak jest. 90% osób przychodzi do szkoły z kubkiem pełnym napoju, kupionym w drodze do szkoły. Nie zawsze jest to Starbucks, czasem Sonic (mam o nim filmik na YouTubie, jakby kogoś interesowało), SacPac czy cokolwiek innego. W takim kubku mieści się ponad litr napoju, z wyjątkiem Starbucksa, tam pół litra i oni wypijają dwa takie kubki dziennie, przecież w drodze powrotnej ze szkoły także trzeba się napić (o czymś takim jak woda zapomniano). W ten sposób Amerykanie konsumują kilkaset gramów cukrów prostych dziennie. Ciekawe, dlaczego są grubi i chorują...

2. iPhone
Absolutnie każdy ma tutaj iPhona, biedni starsze wersje (czytaj: 5c i 5s), reszta 6. Elita ma nowy model już w dniu premiery. Te telefony są dla nich dość tanie, w końcu przeciętne zarobki to 4-5 tys. dolarów miesięcznie u niższej średniej klasy. Nastolatki przychodzą do szkoły z MacBookami, każde dziecko posiada iPada od najmłodszych lat (jest to standard, podobnie jak kojec czy pampersy). Ile osób, tyle iPhonów. Piszą na nich notatki, robią zdjęcia tekstom w książkach, nauczyciele tworzą specjalne gry na telefon, w które gra się na lekcjach. Podoba mi się takie wykorzystanie telefonów do nauki, sama korzystam z tego codziennie na studiach.


3. Plecak JanSport
Plecak z tej firmy ma co druga osoba. Próbowałam się dowiedzieć, dlaczego, ale nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wszystkie plecaki JanSport mają ten sam krój, różnią się za to kolorami. Na korytarzach jest bardzo kolorowo, co przypadło mi do gustu. Oczywiście ta firma nie jest monopolistą - indywidualiści chcący wyrazić siebie mają plecaki np. z Hogwartu, za to stylowe dziewczyny - elita, plecaki od designerów Michael Kors i Louis Vuitton. Niewiele osób używa toreb, za to są tacy (zazwyczaj gracze futbolu), którzy przychodzą do szkoły z samym telefonem. W końcu notatki się dostaje, a ołówek można pożyczyć od nauczyciela.


4. Luźny T-shirt
Idzie korytarzem dziewczyna. Starbucks, iPhone 6, przyjechała do szkoły Lexusem. Nierzadki widok. Buty Tory Burch, plecak Michael Kors, jeansy Abercrombie... i zwykły T-shirt za 2$. To bardzo powszechny widok i nikt nie widzi w tym nic dziwnego. W końcu po co ubierać się w jakieś niewygodne bluzki z dziwnych materiałów. Wygoda przede wszystkim.






5. Kozaki i długie kremowe skarpetki
Niezależnie od pory roku co druga dziewczyna jest tak ubrana. W końcu w szkole zawsze jest zimno (przez klimatyzację), na pewno się nie zgrzeje. Kozaki są wysokie, prawie do kolan, a kremowe skarpetki wystają 3-5 cm powyżej linii, gdzie kończy się but. Bardzo spodobała mi się ta moda i sama kupiłam sobie podobny zestaw :)



6. Smycz
Szkolny regulamin wymaga, aby każdy uczeń nosił na szyi swój identyfikator, taką jakby legitymację. Nie wolno go zdejmować (ale kto by tego przestrzegał...). Ludzie nie przepadają w tym kraju za kolorem czarnym, a właśnie taka jest smycz zapewniana przez szkołę, więc kupują sobie kolorowe smycze. Grube i chude, jednokolorowe i tęczowe, wyszywane cekinami lub własnoręcznie dekorowane. Na nich zawieszają ID. Bardzo mi się ten zwyczaj spodobał, smycz stawała się częścią garderoby.




7. Fryzura "na szybko"

O ile część osób codziennie rano układa włosy i robi pełny makijaż, o tyle większość związuje je w byle jakiego koka czy kucyka, ewentualnie zostawia tak, jak się ułożyły podczas snu. Któregoś dnia dyskutowaliśmy z nauczycielką od psychologii, ile czasu kto poświęca rano na zrobienie fryzury. Nauczycielka - 15 minut. Bardzo popularna cheerleaderka - 0 minut. Powiedziała, że tego dnia nawet nie przeczesała włosów. Co prawda dzień czy dwa wcześniej musiała je ułożyć, widać było, że są zakręcone na lokówce, ale tego ranka w ogóle się nimi nie przejmowała. Bo po co? Dobrze wyglądała.


Jak wam się podoba takie podsumowanie? O czym chcielibyście przeczytać w kolejnych postach? A może jest coś, co powinnam zmienić? Jestem otwarta na sugestie :)

Do zobaczenia w następną środę!

sobota, 26 września 2015

Poradnik wymieńca - Jaką fundację wybrać?

Na wstępie zapraszam was na mój nowy instagram: mariakrasowska :)

Nadeszła jesień - czas planowania wymian i wypełniania aplikacji. Przyszli wymieńcy są podekscytowani czekającą ich przygodą (bo jeszcze nie mają pojęcia, ile papierkowej roboty ich czeka :D). Często pojawia się pytanie: Jaką fundację wybrać?

Wchodzimy na stronę biura podróży Foster, gdzie mamy do wyboru kilkanaście fundacji. Na pozór niczym się nie różnią, oprócz ceny. Wchodzimy w Google i trafiamy na Rotary, Why Not USA i różne inne. Tam znów mamy do wyboru pozornie identyczne fundacje.

NO ALE SKORO SĄ IDENTYCZNE, TO SKĄD ROZBIEŻNOŚĆ CEN OD 5000$ DO 20.000$?!

Nie jestem jasnowidzem i nie mam wiele doświadczenia - w końcu wyjechałam z tylko jedną fundacją, innych nie przetestowałam. Ale rozmawiając z koleżankami z innych fundacji i czytając blogi wymieńców doszłam do pewnych wniosków, więc podzielę się z wami moją wiedzą.

Co oferują fundacje, co może wpływać na cenę:
- orientation, najczęściej w Nowym Jorku, czyli kilkudniową wycieczkę ze zwiedzaniem miasta i poradami różnych ludzi dotyczących wymiany, wliczoną w cenę wymiany
- bilet lotniczy wliczony w cenę wymiany
- kieszonkowe na wymianie
- lepsze warunki na miejscu, np. umowa zobowiązująca host rodzinę do płacenia za wasz lunch itp.
- fundacje kasujące 20 tys. $ wysyłają was do szkół prywatnych

Więcej różnic z opisu fundacji raczej nie znajdziecie. Ale różnice są. Tańsza fundacja nie bez powodu oferuje niską cenę:
- mało płaci koordynatorom, którzy wskutek niskiej pensji pracują w dwóch/trzech pracach na raz, nie mają na nic czasu i totalnie olewają swoich podopiecznych
- znajduje rodziny na odwal, żeby tylko znaleźć miejsce dla jak największej ilości wymieńców i zgarnąć kasę
- nie ma nic w ofercie, żadnego orientation, wycieczek, biletu lotniczego.

Natomiast droga fundacja wręcz przeciwnie.

Oczywiście wiele zależy od rodziny, na jaką traficie, od szkoły i koordynatora. W droższej fundacji macie większe szanse na życie w Amerykańskim Śnie, natomiast jadąc z tańszej fundacji prawdopodobnie powtórzycie moją historię, choć znam nieliczne osoby, które są bardzo zadowolone z ISE. Ja jednak odradzam. Dlaczego? Jak czytaliście bloga, to wiecie. Jeśli nie, to przeczytajcie.

Wiem, że w Polskich realiach zarobkowych wyjazd z najtańszą fundacją to często jedyna możliwość, a i tak mocno nadszarpuje budżet rodzinny. Do tego to kieszonkowe! Czyi rodzice są w stanie wybulać 300$ miesięcznie na wasze potrzeby w USA? Jeśli jesteście w takiej sytuacji, to nie martwcie się. Jedźcie. Gwarantuję wam, że spokojnie przeżyjecie mając 50$ miesięcznie na różne wydatki. Kto chce zaszaleć i zasponsorować sobie całkiem nową garderobę (patrz: ja), może znaleźć pracę jako opiekunka do dzieci i zarabiać 10$ na godzinę. Polecam :)

A złą rodzinę można zmienić, więc tego też się nie obawiajcie :)

czwartek, 24 września 2015

Wyprawa rowerowa

Wczoraj pokonałam lenistwo, wsiadłam na rower i z bagażnikiem pełnym "Wysp X" wybrałam się na objazd bibliotek w celu sprzedaży książki. Nie jeżdżę do każdej biblioteki z osobna, odwiedzam tylko gminne, ponieważ tylko one mogą zawierać transakcje. Planowałam wybrać się do najbliższej gminy, potem wrócić do domu i napisać nowego posta jak w każdą środę. Jak się domyślacie, plan uległ zmianie. Stwierdziłam, że skoro już się fatygowałam te 10 km przez górzysty teren, to zajadę do następnej gminy. Szybko tego pożałowałam. Niestety, wyznaczanie trasy w mapach Google nie poinformowało mnie, że droga wiedzie po stromiznach. No ale skoro już zaczęłam jechać, to nie będę się wracać. Powoli powoli dopedałowałam do kolejnej gminnej biblioteki. Odpoczęłam, sprzedałam książki, zjadłam kanapkę i wyciągnęłam telefon z torby. Stwierdziłam, że nie chce mi się wracać do domu 20 km po piekielnie górzystym terenie, więc włączyłam mapę i (jakbym wcześniej tego dnia nie dostała nauczki) wyszukałam trasę do kolejnej gminy i biblioteki, na południe, aby zawrócić do Rzeszowa i stamtąd udać się do domu bez jazdy po górach. Taaaaak...

Na początku trasa wiodła cały czas pod górę. Do tego była 14:00, najmocniejsze słońce, zero cienia. "Jestem już tak wysoko, kiedyś ta góra musi się skończyć" - pomyślałam, pewna, że wkrótce będę jechać z górki i sobie odpocznę. Ale góra się nie kończyła. Parę razy zeszłam z roweru, żeby odpocząć, bo nawet na jedynce nie miałam siły jechać. Już miałam zawracać, kiedy z przeciwka wyjechała rowerem emerytka na składaku i popędziła w dół. Uznałam, że skoro jedzie w dół, to albo już jechała w górę, albo dopiero będzie, a skoro ona może, to ja też. No i pojechałam dalej. Góra się nie kończyła. Domów stało coraz mniej. Góra wciąż się nie kończyła. Wyjechałam z terenu zabudowanego. Góra wciąż się nie kończyła. Przestałam wymijać samochody, widziałam tylko jakiś traktor. Góra wciąż się nie kończyła. Skończyła się droga asfaltowa. Góra wciąż się nie kończyła. Nawigacja wyprowadziła mnie w pola i straciłam nadzieję na powrót do cywilizacji. A góra wciąż się nie kończyła. NO ILEŻ MOŻNA, KIEDYŚ MUSI SIĘ SKOŃCZYĆ!!!!!!!!!!! I po godzinie mordęgi w końcu dotarłam na szczyt.

Szczerze mówiąc, było warto. Wyjechałam chyba na najwyższą górę w okolicy i roztaczał się z niej przepiękny widok. Zobaczyłam cały Rzeszów, odkryłam też pole wiatrakowe na wschód od miasta, o którym nie miałam pojęcia. Wsiadłam na rower i ruszyłam dalej. Na początku po równym terenie, potem z górki. Powoli zaczęły pojawiać się domy, napotkałam mnóstwo ogródków pełnych dyń, potem wjechałam do jakiegoś miasteczka. Udało mi się dotrzeć do biblioteki. Przejechanie tych 10 km zajęło mi półtorej godziny.

Nie miałam siły jechać daleko, więc pojechałam do mamy do pracy (to tylko 10 km, pfff... po tym, co dzisiaj przejechałam, to pikuś) i razem wróciłyśmy do domu z rowerem załadowanym do samochodu.

Po przejechaniu tych 40 km w ekstremalnych warunkach nie pojadę do kolejnej biblioteki aż do czasu otrzymania prawa jazdy. Nie ma mowy.

czwartek, 17 września 2015

Wywiad i nowe filmiki

Dzisiaj mam dla was kilka internetowych nowości z moim udziałem. Ostatnio dostałam bardzo miłą propozycję wywiadu od jednej z blogerek, rezultaty prezentuję poniżej, dodałam też nowe filmiki na oba moje kanały na YouTube, które możecie tu obejrzeć.

Tutaj znajdziecie wywiad ze mną, w którym zdradzam, jak zaczęłam przygodę z serwisem YouTube, jaka jestem naprawdę, skąd czerpię inspirację oraz mówię co nieco na inne tematy:
http://milaa-my-world.blogspot.com/2015/09/wywiad-z-marysia-krasowska.html

Zapraszam do obejrzenia BFF Tag, który nagrałyśmy z Susi w przedostatni dzień wymiany:

A oto przepis na fantastyczne i w pełni zdrowe naleśniki z dynią, wprost idealne na jesień, gdyż mamy sezon na to warzywo:

Zrecenzowałam dla was książkę "Dieta bez pszenicy":


Na koniec razem z Mają podajemy nasz adres korespondencyjny:

Naszło mnie na wspomnienia i postanowiłam sprawdzić, co napisałam na blogu 365 dni temu:

Znaleźliście coś dla siebie w "ramówce"? ;) Dajcie znać w komentarzach!

środa, 16 września 2015

Poradnik wymieńca #5 - Kultura po amerykańsku

Wymieniec jadąc do innego kraju przeżywa szok kulturowy. Czasem mniejszy, czasem większy, ale zawsze jakiś. Z niektórych różnic pomiędzy kulturą Amerykanów a swoją często nie zdaje sobie sprawy aż do momentu, kiedy wyjdzie na głupka czy na chama. Co kraj to obyczaj. I choć USA nie różni się bardzo od Polski, to niektóre zwyczaje mnie zaskoczyły.

Amerykanie to niezwykle kulturalny naród. Ich hymn powinien brzmieć "proszę, dziękuję, przepraszam". Nie miałam o tym pojęcia, kiedy tam przyjechałam, więc przystosowywałam się do życia w nowym środowisku poprzez obserwację. Co kilka sekund słyszałam "dziękuję" z jednej strony, "proszę" z drugiej. Kiedy na lekcji nauczyciel puszczał kserówki po klasie i stos docierał do mnie, a ja przekazywałam go dalej, zawsze słyszałam "dziękuję" od osoby za mną. Na początku wydawało mi się to bardzo dziwne. Po co dziękować komuś za podanie kawałka papieru?! To tylko kartka! Nie rozumiałam tego. Ale kiedy wchodzisz między wrony, musisz krakać tak jak one, więc po pewnym czasie przywykłam i sama zaczęłam wszystkim za wszystko dziękować.

Po powrocie do Polski przeżyłam szok, społeczeństwo wydawało mi się nadzwyczaj chamskie i niekulturalne. Jadę rowerem, zjeżdżam komuś ze ścieżki, aby mógł przejechać, a on ani "be", ani "me", nawet na mnie nie spojrzał. Stoję przy kasie w supermarkecie, a tu jakaś baba pcha się za mnie, żeby odłożyć koszyk, z wzrokiem jakby chciała mnie zabić za to, że istnieję. Idę chodnikiem i mijam się z kimś nieznajomym, a on udaje, że mnie nie widzi i ma naburmuszoną minę. Ludzie drodzy, weźcie się uśmiechnijcie i zacznijcie używać magicznych słów!

Po kilku tygodniach przeszło mi, w końcu taki już jest nasz naród :) Ale siebie z powrotem nie zmieniłam, dalej mówię ludziom z uśmiechem "dzień dobry", nawet jak ich nie znam. Chyba że podejrzanie wyglądają, wtedy się nie odzywam. Znacznie częściej używam też słowa "dziękuję", w końcu nie zaszkodzi :) Oczywiście zachowuję umiar w tych manierach, bo by mnie wzięli za wariatkę! Poza tym uważam, że w Ameryce przez częstotliwość mówienia tych słów straciły one znaczenie. Nie wiadomo, czy ktoś naprawdę jest nam wdzięczny, czy dziękuje odruchowo, jak zaprogramowany robot. to samo tyczy się przeprosin, proszenia oraz kultowych "Hi, how are you?" (nikogo nie obchodzi, jak się masz) oraz "Have a great day!" (co za różnica, czy będzie dobry czy zły, i tak już wychodzisz). Na to pierwsze zawsze odpowiadasz "I'm good", choć często jest to kłamstwo. ALE mimo tego twój nastrój się poprawia, po prostu dlatego, że to powiedziałeś. Miło jest usłyszeć te magiczne słowa i człowiekowi od razu poprawia się samopoczucie.

Co się tyczy magicznych słów: Od przybytku głowa nie boli. Co za dużo, to nie zdrowo.

A teraz rada dla wymieńców: dziękujcie wszystkim za wszystko, przepraszajcie i proście na każdym kroku. Jeśli do taty mówicie "podasz sól?", to do host taty powiedzcie "podasz sól, proszę?". Jeśli do mamy mówicie "pa", kiedy podwozi was do szkoły, do host mamy powiedzcie "bardzo dziękuję za podwiezienie mnie, miłego dnia". Jeżeli przez przypadek dotkniecie kogoś palcem w klasie, powiedzcie "bardzo cię przepraszam". Nie ważne, jak dziwne i nienaturalne może wam się to wydawać, zróbcie to. Te słowa okażą się naprawdę magiczne i zaskarbicie sobie przyjaźń wielu osób.

Natomiast jeśli ich nie powiecie, wiele osób pomyśli, że jesteście zwykłymi chamami. Serio! Dowiedziałam się o tym wszystkim od drugiej host mamy, Jenn, która była otwarta na świat i wyjaśniała mi wszystkie amerykańskie zwyczaje. Dopiero wtedy zrozumiałam, że poprzez nieamerykańską kulturę dałyśmy z Mirabelle pierwszej host mamie dodatkowy powód, aby nas nienawidziła. Może nie podziękowałyśmy za obiad?

Jeżeli jesteś tegorocznym lub byłym wymieńcem, podziel się swoim zadaniem w komentarzach :) Jak wygląda kultura w miejscu, w którym przyszło ci żyć?

niedziela, 6 września 2015

Rok wymiany w zdjęciach

Zebrałam najlepsze zdjęcia z całego roku na wymianie i stworzyłam z nich filmik. Przy oglądaniu wracają wszystkie wspaniałe wspomnienia i jedyna myśl, jaka się pojawia, to: "Dlaczego wymiana się skończyła?! Ja chcę jeszcze raz!!!". No, może jeszcze jedna: "Dlaczego Hiszpania, Niemcy, Ekwador i Chiny są tak daleko?!". Obejrzyjcie sami:


środa, 2 września 2015

Na studia z GED

Hej, planujesz jakiegoś posta gdzie opiszesz swoje plany na przyszłość? Jaki kierunek w końcu wybrałaś, dlaczego etc.
Odpowiedz

No to odpowiadam :)

Miałam o mojej przyszłości napisać już jakiś czas temu, jednak zdecydowałam, że wstrzymam się, dopóki wszystko nie będzie w 100% pewne. Nie lubię, kiedy napiszę jedno, a w innym poście zaczynam wyjaśniać, że kilka rzeczy się zmieniło i piszę drugie. Jestem zapominalska, więc dla własnego dobra i w trosce o czytelników, których mogłabym nieźle skołować, piszę o rzeczach pewnych.

Pewne jest to, że od 25 września tego roku zaczynam studia. Wybór kierunku był trudny, miałam na to kilka dni (bardzo ciężkich dni), decyzja była o tyle skomplikowana, że planowałam w ogóle nie iść na studia, następnie zmieniłam zdanie, a kiedy musiałam wybrać kierunek, mogłam wybierać ze wszystkich dostępnych. Najchętniej uczyłabym się wszystkiego po trochu: informatyki, zarządzania, biologii, dietetyki, angielskiego, astronomii, tańca... Chyba pasowałyby mi studia w USA, gdzie można wybierać przedmioty :) W końcu zdecydowałam się na zarządzanie. Interesuję się biznesem i na pewno w przyszłości będę prowadzić działalność gospodarczą, więc sądzę, że mogę się tam dowiedzieć czegoś przydatnego. Jak naprawdę będzie, tego nie wiem. Nie sądzę, żebym zagrzała miejsce na uczelni na długo. Wymiana pokazała mi, jak cudownie jest zwiedzać świat, więc zamierzam przy pierwszej możliwej okazji wybrać się z Erasmusem na kolejny wyjazd. Po powrocie do kraju pewnie zdecyduję się na zmianę uczelni. W końcu siedzenie w jednym miejscu jest nudne, a nuda to mój najgorszy wróg. A zresztą, skąd mam wiedzieć, co będzie za dwa lata? Pożyjemy, zobaczymy.

A teraz trochę o GEDzie, żeby rozwiać wątpliwości i choćby odrobinę pomóc tym, którzy planują go zdawać.

1. Czy w Polsce można dostać się na każde studia z GEDem? 

Tak, absolutnie każde i to bez żadnego problemu. W marcu zmieniły się przepisy i jeśli posiadacie dokument, który uprawnia was do studiowania w kraju, w którym go zdobyliście, w Polsce też jest akceptowany z mocy prawa. Są też ograniczenia - nie każde państwo się liczy, ale lista państw jest długa i większość cywilizowanych krajów się na niej mieści; jeżeli w kraju, z którego pochodzi dokument, jesteście uprawnieni do studiowania tylko na wybranych kierunkach, to w Polsce możecie się ubiegać o przyjęcie tylko na właśnie te kierunki. GED uprawnia do wszystkich kierunków.

2. Czy trzeba mieć coś oprócz GEDu? 

Ja miałam ACT, ale chyba nie okazał się potrzebny. Nie wiem dokładnie, jak mi przeliczyli punkty, dostałam ich 207, nie wiem na ile, ale nie ważne ;) W każdym razie GED wystarcza. Jest jednak haczyk - trzeba załatwić sobie do niego Apostille, a ono jest wydawane przez Sekretarza Stanu. Dowiedziałam się o tym dopiero w Polsce, więc musiałam:
- napisać do ludzi od GEDu, aby przysłali mi notaryzowany oryginał (normalnie nie wydają oryginałów, wszystko jest online)
- po otrzymaniu powyższego wysłać go z powrotem do USA, do hostów, aby poszli do Sekretarza po Apostille
- czekać, aż GED z Apostille wróci do mnie pocztą

Trwało to dwa miesiące, ale się udało. Wczoraj dostarczyłam Apostille na uczelnię, nie musiałam go nawet tłumaczyć, wystarczyło, że reszta dokumentów jest przetłumaczona.

Pod ostatnim "poradnikiem wymieńca" pojawiły się komentarze, że na wymianie wcale nie jest tak źle, że jestem pesymistycznie nastawiona, że to zależy, na kogo się trafi, itp. Otóż pozwólcie, że wyjaśnię moje intencje. Owszem, u znacznej większości wymieńców nie pojawiają się duże problemy, ogólnie jest super, tęcze, jednorożce i te sprawy. Ale te osoby nie potrzebują żadnych porad! Same sobie świetnie radzą bez wsparcia z zewnątrz. Jednak są tacy, którzy mają kłopoty i to właśnie do nich adresuję moje porady. Chcę im pokazać, że z każdej sytuacji jest wyjście, żeby się nie załamywali i wzięli sprawy w swoje ręce. Że nie są samotni, że inni też przez to przechodzili, że to nie koniec świata i po pewnym czasie wszystko się ułoży :)

Jeżeli macie pomysły lub prośby na kolejne posty, napiszcie w komentarzach.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Poradnik wymieńca #4 - Amerykańscy znajomi

Na wstępie pragnę podziękować wszystkim siłom wyższym  za to, że nie byłam jedynym wymieńcem w moim High School. Gdyby nie koleżanki-wymieńcy, mój rok w USA byłby ubogi w życie towarzyskie. Dlaczego? Co jest nie tak z Amerykanami? Nic, po prostu ich kultura jest inna.

Po przybyciu do USA musiałam znaleźć sobie znajomych, aby nie kisnąć przez bite dziesięć miesięcy w stajni zwanej domem pierwszych hostów. W pierwszym tygodniu poznałam pięć koleżanek: Kaeleigh, host siostrę, która na facebooku sprawiała wrażenie bratniej duszy, niestety na miejscu nie interesowała się mną zbytnio. Była miła, ale zamieniałyśmy zaledwie kilka zdań dziennie. Gdy zaczynałam rozmowę, ta szybko trafiała na martwy punkt. Przez internet naobiecywała mi, jak wiele będziemy robić razem, jak będzie super, jak wymyślimy duet taneczny i pojedziemy na konkurs tańca. Mimo mojej inicjatywy po przyjeździe okazało się, że to tylko puste słowa. Dalej nie mogę zrozumieć, jak można najpierw zdecydować się na goszczenie wymieńca, a potem totalnie go olewać. Nieważne. Przejdźmy dalej.

Poznałam także exchange siostrę z Chin, Mirabelle. Obie przechodziłyśmy przez to samo - ta sama host rodzina, te same problemy. Tylko ona i host tato ze mną rozmawiali. Mówiąc "rozmawiali" mam na myśli interesowanie się drugą osobą, a nie grzecznościowe zwroty, wołanie na obiad i przypominanie o obowiązkach domowych. Poza faktem, że kiepsko znała angielski i rozmowa z nią wymagała odrobiny cierpliwości i zrozumienia, co nie było trudne, gdyż mój angielski był kiedyś na jej poziomie i wiedziałam, co chce powiedzieć, wszystko dobrze się układało, opowiadałyśmy sobie o swoich krajach, robiłyśmy mini piżama party i gotowałyśmy od czasu do czasu jadalne jedzenie, tak dla odmiany. Chwała Bogu za Mirabelle. Nie wiem, jak bym przetrwała sama. Pierwsza koleżanka znaleziona!

Sąsiedzi, znajomi host mamy, także gościli dwie exchange studentki - Jimin z Korei i Martę z Hiszpanii. Bardzo fajne dziewczyny, ale ich hości pozostawiali wiele do życzenia. Nie lubiłam tam chodzić, choć raz "uciekłam" do Jimin, kiedy miałam naprawdę dość mojego host domu. Marta była wtedy na treningu tenisa. Kiedy je poznałam, byłam przekonana, że Jimin jest Amerykanką, jednak okazało się, że jej wymiana zaczęła się zimą, więc miała za sobą kilka miesięcy amerykanizacji, nie miała też akcentu. Z oboma dogadywałam się dobrze, dużo rozmawiałyśmy w autobusie, jednak one wolały przebywać w swoim gronie niż spotykać się ze mną i z Mirabelle. Miałyśmy inne zainteresowania i osobowości.

Ostatnią osobą była Anna, nasza sąsiadka. Bardzo miła, niestety fałszywie miła. Do dziś nie wiem, czy mnie lubiła czy nie. Poznałam ją w trzeci dzień wymiany - zaprosiła ją do nas Kaeleigh za namową host taty, podobno były przyjaciółkami. "Zaprosiła"... rozmawiałyśmy na podjeździe, najwidoczniej tam nie wchodzi się do cudzego domu bez większego zaproszenia. Bo w sumie po co? Żeby się zaprzyjaźnić? Pfff, po co komuś coś takiego? Co prawda nigdy nie widziałam, aby rzekome przyjaciółki Anna i Kaeleigh się specjalnie ze sobą kontaktowały, ale pomińmy ten fakt. Anna miała psa i powiedziała, że możemy wspólnie chodzić z nim na spacery, aby coś razem porobić. Dałam jej mój numer telefonu, oczywiście nigdy do mnie nie zadzwoniła. Powoli zaczęłam sobie uświadamiać, że dane mi obietnice nigdy nie zostaną spełnione. Nigdy nie wybrałam się na spacer z Anną i nigdy nie wymyśliłam tańca z Kaeleigh. A nawet nie wiecie, jak bardzo tego chciałam. Raz wyszłam pobiegać i spotkałam Annę z psem, ale po paru zdaniach powiedziała, że musi iść do domu. Jak już mówiłam, Anna była miła, rozmawiałyśmy czasami w autobusie i powiedziała mi i Mirabelle, że zawsze możemy do niej przyjść, kiedy nie będziemy wytrzymywać w host domu. To od niej dowiedziałam się, co mówi o nas host mama za naszymi plecami. Za to kiedy przysiadłam się, aby jeść lunch z nią, z Martą i z Jimin, czułam, że nie chce ze mną rozmawiać. Miała już swoje amerykańskie życie, znajomych i nie potrzebowała wymieńca do kompletu.

Kiedy zaczęła się szkoła, poznałam Micaelę. Kiedy nauczyciel algebry przedstawił mnie klasie i powiedział, że jestem wymieńcem, wykrzyknęła "that's so cool!". Potem zawołała mnie do swojego stolika, kiedy szukałam miejsca podczas pierwszego lunchu i od tamtej pory siedziałam z nią i z jej przyjaciółką Ashley. Bardzo lubiłam je obie i dalej mam z nią kontakt. Za to one też były typowymi przedstawicielkami swojej nacji - naobiecywały mi gruszek na wierzbie i złotych gór, o tym pewnie rozpisywałam się w postach z września i października, i, niespodzianka, nie spełniły żadnej z obietnic. Miałyśmy między innymi zorganizować międzynarodowe piżama party i ugotować polskie jedzenie, pojechać do różnych sklepów, restauracji, miejsc i parków rozrywki. W drugim semestrze obiecała Cindy, że zabierze ją do Six Flags, nagrałam telefonem Cindy ich pinkie promise, oczywiście, niespodzianka, Cindy nigdy nie przejechała się amerykańskim rollercoasterem. Obietnice wobec żadnej z nas nie zostały spełnione, mimo to bardzo dobrze wspominam nasze wspólne lunche.

Wkrótce poznałam właśnie Cindy z Ekwadoru, zaraz potem Susi z Hiszpanii, późną jesienią Sophie, a zimą Larę. I los chciał, abyśmy się zaprzyjaźniły. Wszystkim nam brakowało tego samego - spędzania czasu z ludźmi. Wycieczek. Wyjść do kina. Życia. Zaczęłyśmy się organizować i zrobiłyśmy nocowanie u Cindy. Poszłyśmy do kina. Pojechałyśmy do Outletów. Zwiedziłyśmy Austin. I tak dalej, i tak dalej. Aby zdobyć przyjaciół, trzeba spędzać razem czas, poznać się, przeżyć przygody. Amerykanie tego nie robią. Niby mówią, że są BFF (przykład: Micaela i Ashley), a kilka miesięcy później widzę je w zupełnie innych gronach, nie rozmawiają ze sobą prawie w ogóle. Trochę jak w podstawówce. Poznajesz jedną osobę i jesteście najlepszymi przyjaciółkami, a pół roku później stwierdzasz, że kogoś innego lubisz bardziej i to z nim będziesz siedzieć i bawić się na placu zabaw. W High School jest identycznie. I to nie tylko moja opinia, podzielają ją zarówno moje koleżanki z wymiany jak i na przykład "Ssarusska" (usłyszałam to w jednym z jej filmików z jakąś inną dziewczyną, chyba o minusach życia w USA). Fakt, że amerykańscy nastolatkowie często zachowują się jak dzieci, potwierdza to, że ich rodzice są bardzo opiekuńczy. Jenn przyznała, że w Europie nastolatków traktuje się jak dorosłych (w pewnym sensie) a w USA nie. Co jest dziwne, ponieważ prawo jazdy robią w wieku 16 lat, pracują od 15-16 i już w gimnazjum wiele osób jest w związkach.

Później poznałam wiele innych amerykańskich koleżanek, fajnych, miłych... ale z wyżej wymienionych powodów zaprzyjaźniłam się tylko z wymieńcami.

Koniec opowiadania o znajomościach i pełnych narzekań dygresji, te historie w całości są spisane na blogu. Przejdźmy do konkluzji, bo niedługo napiszę biografię.

Nie wiem, jacy będą twoi amerykańscy znajomi. Wielu z was trafi na takie Micaele, Anny i Ashley, choć jestem przekonana, że znajdą się osoby, które się zaprzyjaźnią z Amerykanami. Pamiętaj, żeby nie brać do serca żadnych obietnic, bo na 99% nie zostaną spełnione. Jeśli ci się spodobały, zanotuj je i napisz książkę, gdzie bohater przeżywa przygody z tych obietnic. Pogódź się z losem i ciescie się wymianą! Jeśli w twojej szkole są wymieńcy, znajdź ich i porozmawiajcie. Kto wie, na jakich ludzi się natkniesz. Oczywiście będą i tacy z was, którzy jako jedyni w swoim dystrykcie otrzymają przywilej uczenia się w High School jako exchange student. Jeśli znajdziesz się w takiej sytuacji, polecam poznać jak najwięcej osób. Na pewno znajdzie się ktoś fajny.


  • Nie siedź codziennie z tymi samymi ludźmi na lunchu. 
  • Rozmawiaj z różnymi osobami z klasy, nie tylko z jedną czy dwiema. 
  • Nie ukrywaj się w ostatniej ławce, tylko wyjdź do przodu i wykaż się, a znajdą się tacy, którzy sami do ciebie podejdą. Naprawdę! 
  • Zapisz się na zajęcia dodatkowe i na sporty. 
  • Zapytaj hostów, czy nie mają znajomych w okolicy z dziećmi w twoim wieku. 
  • Wejdź na grupę twojego osiedla i poszukaj znajomych. 
Sposobów jest wiele, najlepiej próbować wszystkiego. Nie bójcie się świata, otwórzcie się na ludzi, a w czerwcu będziecie wspólnie z kimś płakać, że musicie się rozłączyć. Wymiana to czas, kiedy trzeba się przełamać i odważyć się na to, czego się wcześniej baliście. Pamiętam, kiedy bardzo chciałam zarobić parę groszy, aby kupić coś fajnego w cudownie wyposażonych amerykańskich sklepach. Wsiadłam na rower i jeździłam po okolicy, i każdemu, kto był na zewnątrz, proponowałam pomoc w ramach dorabiania sobie pieniędzy (koszenie trawy, babysitting, cokolwiek). Zdobyłam w ten sposób doświadczenie i kontakty, a przy okazji dowiedziałam się paru rzeczy. Nie napracowałam się, bo parę dni później zmieniłam rodzinę, ale liczy się sam fakt, że się próbowało. Więc próbuj! Powodzenia :)



środa, 19 sierpnia 2015

Poradnik wymieńca #3 - Wybór przedmiotów szkolnych

W USA wybór przedmiotów szkolnych jest przeogromny. Dwadzieścia rodzajów matematyk, niezliczone poziomy języków obcych i angielskiego, chemia, biologia, anatomia, nauka o morzu, astronomia, fizyka, sztuka, pięć rodzajów historii, fotografia, psychologia, teatr, gotowanie, kosmetologia, język migowy... to dopiero początek listy. Zdecydowanie się na siedem czy osiem to nie takie łatwe zadanie, zwłaszcza że konsekwencje będziecie odczuwać przez następne dziewięć miesięcy. Lepiej wybrać dobrze i oszczędzić sobie katorgi.

Wiedz, z czego wybierasz
Znajomość listy przedmiotów to podstawa. Kiedy tylko dostaniesz host rodzinę, natychmiast poproś ich, aby przysłali ci listę przedmiotów nauczanych w twoim przyszłym High School. Moja rodzina nie była tak łaskawa, poza tym nie wiedziałam wtedy za wiele o USA, więc nie naciskałam. Dziś prosiłabym ich sto razy dziennie o przesłanie mi takiej listy. Skończyło się na tym, że napisałam host mamie, czym jestem zainteresowana, a ona wstępnie wybrała dla mnie przedmioty. Po przyjeździe do USA poszłyśmy do sekretariatu i razem z moim counselor, czyli kimś a la wychowawca, przejrzałyśmy tę listę. Okazało się, że większość przedmiotów, które zostały dla mnie wytypowane, jest do bani i musiałam wszystko zmieniać. Oczywiście nikt mi dalej nie dał listy i nie wiedziałam, jaki mam wybór. Powiedziałam, co mnie interesuje i dokonałyśmy zmian. Mój plan lekcji prezentował się tak:

Historia USA - narzucona z góry przez fundację oraz szkołę. Na pewno znajdzie się w twoim planie lekcji.
Algebra 2 - narzucona z góry przez szkołę, bo matematyka jest obowiązkowa. Jednak gdybym wiedziała, że są też inne rodzaje matematyki, wybrałabym geometrię. Algebra była porażająco nudna. Niestety nie byłam poinformowana.
Psychologia - wybrana przeze mnie. Powiedziałam, że interesuję się psychologią i okazało się, że jest taka lekcja. Super!
Teatr - o tej lekcji dowiedziałam się z filmów i z blogów. Najlepszy wybór na świecie!
Anatomia i fizjologia - i tu znowu spotykamy się z narzuceniami (o których także nikt mnie nie poinformował, dowiedziałam się po kilku miesiącach). Każdy uczeń musi mieć w swoim planie lekcję "science", czyli chemię, biologię, itp. Nie wiedziałam o tym. Po prostu powiedziałam, że interesuję się ludzkim ciałem i wybrali dla mnie tą lekcję. Szczęście dopisało i okazało się, że jest odlotowa.
Zarządzanie informacjami w biznesie - wybrali dla mnie, bo interesuję się biznesem. Kompletna porażka. Okazało się, że jest to po prosu informatyka (word, excel i jeszcze jakiś trzeci program). W ogóle mnie to nie interesowało. Zmieniłam tą lekcję na Taniec, ale o zmianach za chwilę.
Angielski 3 - byłam w 3 klasie High School, więc wybór automatyczny niezależny ode mnie.

Miałam szczęście. Trafiłam na fajne lekcje i na fajnych nauczycieli (to drugie jest nie mniej ważne od pierwszego, w ten sposób pokochałam historię USA). To nie znaczy, że tobie też się poszczęści. Zadbaj o to, abyś wiedział, z czego wybierasz. Nie daj sobie wcisnąć nic na siłę i zadawaj jak najwięcej pytań. Nie wiesz, o czym jest jakaś lekcja? Zapytaj i upewnij się, że nie trafisz na kota w worku. Bądź królem swojego planu lekcji, inaczej przez rok będziesz się męczył.

A co, jeśli chcę zamienić lekcję, która mi się nie spodobała?
Najprościej mówiąc, kłopot. Póki w robisz to, co się podoba paniom w sekretariacie, są dla ciebie miłe i zrobią dla ciebie wszystko. Jednak kiedy przychodzisz z problemami, nie licz, że będą cię traktować tak samo. Przynajmniej tak było w mojej szkole. Kiedy chciałam zamienić informatykę na tańce, dowiedziałam się, że to niemożliwe, że tak sobie wybrałam i tak mam mieć. Ale ja byłam uparta. Chodziłam do sekretariatu codziennie, za każdym razem z kolejnym argumentem. "Ale ja już się tego uczyłam w Polsce, spójrzcie na mój wypis ocen!". "Nauczycielka powiedziała, że w klasie są o trzy osoby za dużo i nie ma dla nas komputerów". "Nauczycielka tańca chce mieć mnie w swojej klasie". Pierwszy argument nie zadziałał ani trochę. Drugi zadziałał na mnie - uświadomiłam sobie, że skoro nauczycielka mówi, że ktoś może się wypisać, to musi tak być. Trzeci zadziałał i na mnie i na sekretarkę - dowiedziałam się, że jeśli nauczycielka tańców wyśle do nich maila z prośbą o przepisanie mnie, to zostanę przepisana. Po kilku dniach byłam już w jej klasie.

Tu też miałam szczęście, że znałam nauczycielkę tańca. Moja host siostra tańczyła u niej w zespole szkolnym i kilka razy zabrała mnie ze sobą na trening. Poprosiłam nauczycielkę o maila i wysłała go dla mnie. Naprawdę wiele jej zawdzięczam. Ty możesz nie mieć szczęścia, ale masz coś lepszego - informację. Idź do nauczyciela przedmiotu, którego chcesz cię uczyć, powiedz mu, że jesteś zafascynowany jego przedmiotem i poproś o napisanie maila do sekretariatu. Powinno zadziałać, trzymam za ciebie kciuki.

To tyle, jeśli chodzi o wybór i zmianę przedmiotów. Mam nadzieję, że komuś pomogłam :) Niedługo nakręcę filmik na YouTube o liście przedmiotów w mojej byłej szkole, gdyż udało mi się takową dostać, niestety dopiero pod koniec roku szkolnego.

Do następnej środy!

środa, 12 sierpnia 2015

Poradnik Wymieńca #2 - pakowanie

Pomysł na ten post zrodził się, kiedy na Facebooku napisały do mnie dwie osoby jadące lada dzień na wymianę z pytaniem, jak i co spakować. Po pierwsze i najważniejsze, dowiedzcie się od przyszłych hostów, jaka pogoda jest w miejscu, do którego się udajecie. Stany są ogromne! W Wisconsin możecie potrzebować butów zimowych na kolcach, za to na Florydzie żadnych butów poza japonkami. Po drugie, nie wierzcie stereotypom! To, że w Teksasie praktycznie przez cały rok jest gorąco, nie znaczy, że nie powinniście brać ubrań zimowych. Wręcz przeciwnie, przez kilka tygodni chłodek da wam popalić. Gdziekolwiek jedziecie, zabierzcie dużo ubrań uniwersalnych, to znaczy takich, które można nosić zarówno zimą jak i latem. Podarujcie sobie bluzki z długim rękawem, zamiast tego zabierzcie T-shitry, dobre o każdej porze roku. Nie bierzcie wielu bluzek na ramiączkach - na północy nie będzie wielkich upałów, na południu wszędzie jest klimatyzacja, więc zabierzcie swetry (i to kilka; zaufajcie mi). Zamiast zimowej kurtki puchowej do kolan weźcie kurtkę narciarską z odpinanym polarem. Przyda się jako płaszcz od deszczu w lecie, w zimie ochroni przed mrozem. Nie jedziecie na pokaz mody, spakujcie absolutne minimum. Butów na obcasie, sukienek i torebek najprawdopodobniej ani razu nie wyjmiecie z walizki. Amerykanie ubierają się na galowo chyba jedynie na wesela. Ciuchy zdecydowanie ograniczcie, gwarantuję wam, że na miejscu jeszcze się obkupicie po dziurki w nosie :)

Natomiast nie ograniczajcie kosmetyków. Na wymianę zabrałam roczny zapas absolutnie wszystkiego z wyjątkiem szamponu do włosów i wacików. Serio. Serio. Serio. WSZYSTKIEGO. Kiedy powiedziałam o tym koleżance, przypomniała mi, że w USA też są sklepy, ale miałam przeczucie, że lepiej się zaopatrzyć. I miałam rację!!! Na miejscu nie znalazłabym żadnych używanych przeze mnie kosmetyków! Wbrew powszechnym opiniom wszystko na miejscu było drogie i dziwne, nawet głupie mydło myło inaczej, chyba że ktoś lubi wydawać 6$ na mydło w Bath&Body Works, wtedy nie musi się martwić. Na pewno jest to kwestia przyzwyczajenia, ale zabranie kosmetyków ze sobą było jedną z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam. Inna sprawa, że nie używam zbyt wielu rzeczy, ale i tak leciałam z wypchaną reklamówką z Rossmanna i jestem pewna, że w USA nie tylko zapłaciłabym za to wszystko wielokrotnie więcej, ale nie raz wyrzuciłabym nowo kupione kosmetyki, które okazały się totalnym niewypałem. Do wielu rzeczy byłam przyzwyczajona tak bardzo, że szukanie nowego odpowiadającego mi produktu byłoby katorgą. W kwestii kosmetyków nie chcę doradzać, być może wasze ulubione produkty znajdziecie na miejscu w normalnej cenie, ale radzę to sprawdzić, zanim wyjedziecie. Wejdźcie na stronę Walmartu i wyszukajcie te produkty: http://www.walmart.com/

Sprzęt to sprawa indywidualna. Wybrałam się do USA jedynie z telefonem a la "stara nokia" oraz z beznadziejnym tabletem z najniższej półki, aby tylko mieć kontakt z cywilizacją. Laptopa, aparat i telefon kupiłam na miejscu. W Ameryce sprzęt jest śmiesznie tani (jeśli chodzi o używany lub z mniej popularnych marek), za 300$ dostaniecie sprawnego MacBooka. Mój poprzedni sprzęt błagał o pomstę do nieba, więc kupiłam nowe rzeczy na miejscu. Tym, którzy myślą o nowych urządzeniach, sugeruję postąpić podobnie. Polecam stronę www.rakuten.com, tam kupicie tanio i dobrze. Jeżeli lecicie przez najpopularniejsze lotniska, być może tam uda wam się kupić sprzęt w autoryzowanych salonach, który będzie jeszcze tańszy, bo nieopodatkowany.

Kolejna kategoria to "miscellaneous". To słowo na pewno spotkacie w USA, oznacza ono "rozmaitości" - najprościej wszystko to, co nie pasuje do pozostałych kategorii. Takich rzeczy nie pakujcie wiele. Odpuście sobie przybory szkolne, na miejscu wszystko znajdziecie. Zeszyty amerykańskie są inne niż polskie, nikt tam nie pisze długopisami, używa się jedynie ołówków. A jeśli i tego byście nie mieli, to nauczyciel wam pożyczy. Nie zabierajcie piórnika, słownika, bibelotów typu ramka na zdjęcia, itp. Spokojnie bez nich przeżyjecie, a przy pakowaniu pod koniec wymiany będziecie je przeklinać, odsyłać do piekła i upychać po kieszeniach, bo na pewno będziecie mieć nadbagaż. 

Ostatnia sprawa - prezenty dla hostów. Nie przesadzajcie. Kupcie im coś skromnego. Z doświadczenia powiem wam, że Amerykanie mają wszystko i cokolwiek próbowałam im dać, walało się po kątach, jeśli w ogóle dostąpiło zaszczytu zobaczenia światła dziennego. Kupcie słodycze i to niekoniecznie jedynie polskie - najlepiej Milkę, Kinder i Solidarność, ponieważ mają dobrą czekoladę i po prostu rozpływają się w ustach, a przede wszystkim nie ma ich w USA, nie ma też nic tak dobrej jakości. Poza tym może się okazać, że wasza host rodzina to dno i siedem metrów mułu, wtedy będziecie żałować drogich podarunków. Lepiej kupić im coś na miejscu i dać na urodziny, kiedy już ich poznacie i dowiecie się, czym się interesują i co lubią.

Na koniec trzeba te wszystkie graty upchnąć w walizce:


Jeśli macie jakieś pytania, chętnie odpowiem w komentarzach :) 

wtorek, 11 sierpnia 2015

Wakacje

Witajcie!

Dzisiaj minęły dokładnie dwa miesiące od mojego powrotu do Polski. Mam wrażenie, jakby moje życie nie było jedną osią czasu, ale dwoma - pierwsza to życie w Polsce, druga to rok w USA. I nie da się ich połączyć. Z jednej strony mam wrażenie, jakbym nigdy nie wyjechała z kraju, z drugiej strony wymiana wydaje się długim i bogatym przeżyciem. To nie był rok w życiu, ale życie w rok.

A teraz kilka słów do osób, które piszą do mnie, że "chciałyby się wybrać na wymianę, ale...". Nie ma żadnego ale! Jechać i to już, teraz, zaraz, póki macie możliwość! Obiecuję wam, że nawet gdybyście trafili na zadupie i kiepską rodzinę, to i tak nie zmienilibyście swojej decyzji, gdybyście mogli cofnąć czas. Coś mi się wydaje, że już to kiedyś pisałam, ale jeśli w ten sposób przekonam choć jedną osobę do wyjazdu, to mission complete.

Ostatni miesiąc spędziłam na walizkach. Najpierw byłam nad Morzem Bałtyckim, potem na obozie akrobatycznym. Wypoczęłam, pojadłam ryb, zorganizowałam spotkania oraz warsztaty gimnastyczne z fanami, było fantastycznie! Ale bez pracy nie ma kołaczy, po relaksie czas na zajęcie się karierą. Na pewno będę pracowała nad promocją książki oraz spotkaniami autorskimi w bibliotekach. Na obozie akrobatycznym wieczorami czytałam dzieciom do snu "Wyspę X" i były nią zachwycone! Nie ma dla mnie nic wspanialszego niż to, kiedy moja praca zostaje doceniona. Uwielbiam pisać i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie mogę się doczekać kolejnych części mojej książki. Nigdy nie planuję, co napiszę, więc często zaskakuję sama siebie. Do tego mam fatalną pamięć jeśli chodzi o treść książek, w tym moją własną, więc czytanie dzieciom było interesujące dla mnie samej. Ktoś może wie, co jeść, aby poprawić pamięć? ;)

Zabieram się także do roboty przy blogu. Będę pisać raz w tygodniu, wstępnie ustalmy, że w środy, zaczynając od jutra. Będę nawiązywać do tematów o USA, kontynuuję Poradnik Wymieńca, napiszę coś o odchudzaniu, a raczej terapii oczyszczająco-odbudowującej po rocznej "chemioterapii" żarciem z laboratorium, o szkole, o życiu i o innych rzeczach, o których jeszcze nie wspominałam. Czasami zamiast posta będzie filmik, na pewno go podlinkuję. Jeśli macie pomysły na filmiki oraz posty, piszcie w komentarzach :)



moje ulubione zdjęcie :D

Zupa rybna <3 Kto jadł lepszą, ten kłamie ;)

Trick Board opanowana do perfekcji, stałam ponad minutę :)

RYBAAAAA!!!!!!!!!! MNIAAAAM!!!

Wydawało mi się, że opuściłam Teksas...

sobota, 1 sierpnia 2015

Poradnik wymieńca #1 - Marzenia wyjazdowe

Przygotowania do wymiany to nie byle co. Zaczyna się je nawet rok przed wylotem - wybór fundacji, wizyty u lekarza, opinie nauczycieli, tłumaczenia przysięgłe dokumentów, wypełnianie formularzy aplikacyjnych i testy językowe to istne piekło. Wydaje się, że stos papierów do wypełnienia/wydrukowania/wysłania nigdy się nie skończy. Po kilku tygodniach, ewentualnie miesiącach papierkowej roboty można odpocząć. Nasza aplikacja jest gotowa, teraz trzeba czekać na informację o placemencie. I tu zaczyna się etap, o którym dzisiaj napiszę.

Wyobrażenia. Do jakiego stanu trafię? Jaka będzie moja rodzina? Szkoła? Nowi znajomi? Okolica? Dom? Kreujemy je na podstawie tego, co wiemy do tej pory o Ameryce, w skutek czego nastawiamy się na mieszankę High School Musical, opowieści z blogów byłych wymieńców i podpatrzonych w telewizji cudawianek typu parapet-materac przy oknie. Cud-miód. Nasz mózg jest tak skonstruowany, że podświadomie wyobraża sobie taką rzeczywistość, jaką chce zastać. A kto by nie chciał żyć jak w filmie? Problem polega na tym, że życie w filmach jest tak odmienne od "realu" jak twoja rodzina od "Rodzinki.pl".

Musisz zdać sobie sprawę z tego, że twoje życie w Ameryce będzie się różniło od tego z twojego ulubionego bloga o 99%. Po twojej szkole nie będą paradować cheerleaderki w swoich kostiumach, a Sharpay Evans nie wejdzie na stół w wypasionej stołówce i nie zacznie śpiewać. Chodnik nie będzie tak piękny jak na filmie, może go w ogóle nie być. Raczej nie będziesz mieszkać w dużym mieście, prawdopodobnie trafisz do dziury zabitej dechami i tylko od łaskawości współlokatorów posiadających pojazd i uprawnienie do jego prowadzenia zależy jakość twojego życia towarzyskiego. Ceny w sklepach nie będą niższe niż w Polsce, a wręcz przeciwnie. Twoja host rodzina niekoniecznie będzie do ciebie dopasowana i prawdopodobnie okaże się, że jest zupełnie inna niż z twoich wyobrażeń opartych na ich aplikacji i rozmowach przez internet. Chyba że będziecie dużo rozmawiać przez Skypa, wtedy możesz mniej więcej przewidzieć, w co się pakujesz.

Problem polega na tym, że wymieńcy przed wyjazdem mają klapki na oczach. Dlatego ostrzegam was: nie nastawiajcie się na życie jak z bajki. Najlepiej nic sobie nie wyobrażajcie. Załóżcie, że jedziecie w nudne miejsce w celu czysto naukowym, i że musicie jakoś przetrwać rok w Kraju Okropnego Jedzenia. Z ograniczoną wolnością, gdyż wszędzie jest daleko, a znajomi pracują po szkole, więc nie ma co robić i gdzie pójść. Nastawcie się na wymianę jak na wyjazd na wieś na rok. W ten sposób nie będziecie zawiedzeni, kiedy coś pójdzie nie po waszej myśli.

Za to obiecuję wam, że czeka was setki wspaniałych niespodzianek.

Zrobiło się ponuro, żałośnie i posępnie. I dobrze! A teraz, drogi czytelniku i przyszły wymieńcu, włóż uśmiech na twarz i ciesz się, że jedziesz na wymianę, bo wiele osób oddałoby wszystko, żeby być na twoim miejscu. Nie bez powodu. Wymiana to cudowne doświadczenie, prawdopodobnie będzie to najlepszy rok w twoim życiu. Nie bój się - co prawda właśnie wylałam ci na głowę kubeł zimnej wody i od moich narzekań boli cię głowa, ale rzeczy, o których wspomniałam, to zaledwie ułamek tego, co cię czeka. Przed tobą tyle ciekawych doświadczeń i wspaniałych okazji do wykorzystania, że nie jesteś w stanie wyobrazić sobie tego wszystkiego. Na pewno nie jedna rzecz cię zawiedzie, ale za to ile zaskoczy pozytywnie! Nie mogę ci powiedzieć, co to będzie, bo nie mam zielonego pojęcia. Ja na przykład zdobyłam najlepszą przyjaciółkę z Hiszpanii, miałam okazję grać w tenisa, nauczyłam się salta machowego, zobaczyłam jak NIE powinno się jeść (choć parę potraw podpatrzyłam), pracowałam jako babysitter (nie macie pojęcia, jak to człowieka rozwija), a na koniec ogólniej: poznałam inną kulturę, douczyłam się języka, nawiązałam nowe znajomości.

Nawet nie wiesz jak ci zazdroszczę, że jedziesz na wymianę! Tak bardzo chciałabym pojechać jeszcze raz! Choć w takim wypadku zdecydowałabym się na wybór stanu (Kalifornia).

niedziela, 19 lipca 2015

Poradnik przyszłego wymieńca

Witajcie :)

Jurto rano wyjeżdżam nad morze, już się nie mogę doczekać! Kocham plażę i wodę, poza tym w Rzeszowie jest teraz tak gorąco, że z ulgą odetchnę w chłodne nadmorskie noce. Potem wracam do domu na dwa dni, akurat wystarczy czasu na wypranie ubrań, bo następnie wyjeżdżam z Mają na obóz akrobatyczny.

Przejdźmy do tematu. Czytałam ostatnio mnóstwo ciekawych blogów ludzi za granicą, głównie na wymianie, i wpadłam na pomysł, aby napisać kilka postów dedykowanych przyszłym wymieńcom. Podzielić się doświadczeniem na różne tematy. Myślę, że mogłoby to być ciekawe, sama chętnie przeczytałabym coś takiego przed wymianą. Powiedzcie mi, co o tym myślicie :)

Czy są tu jacyś blogujący wymieńcy 2015/2016? Podajcie linki do swoich blogów w komentarzach! Nie pamiętam, czy kiedyś już o to pytałam, coś mi mówi, że chyba tak, jeśli to coś ma rację to przepraszam, ale dotarcie do tych wcześniejszych komentarzy graniczy z cudem. Chętnie będę czytać wasze blogi przez najbliższy rok.

Czasami chciałabym cofnąć się w czasie i wyjechać na wymianę jeszcze raz. Albo najlepiej nie cofać się, ale pojechać drugi raz, tylko do innego stanu, do kompletnie odmiennej rodziny, innej szkoły. Tak naprawdę inny stan jest jak inne państwo. Ale miałam już swój rok, wykorzystałam go dobrze, mam nadzieję, że kiedyś będę mogła przeżyć jeszcze niejedną podobną przygodę. Niestety bez pracy nie ma kołaczy, muszę się trochę wysilić.

sobota, 11 lipca 2015

Japońska kolacja

Wczoraj zostałyśmy z Mają same w domu. Po męczącym dniu pełnym atrakcji zaczęłam się zastanawiać, co zrobić na kolację. Coś, co będzie zdrowe, bezglutenowe i nieskomplikowane. W pewnym momencie wróciłam myślami do wymiany i do naszych dinnerów, a wtedy wpadłam na pomysł: zrobię hand rolls! Są to japońskie zawijanki, Jenn robiła je parę razy, proste i smaczne. Poleciałam do Biedronki po ryż do sushi, awokado i krabowe paluszki, niestety nic z tego nie znalazłam, więc udałam się do innego sklepu, a tam o dziwo udało mi się dostać wszystkie potrzebne składniki!

Przepis na hand rolls:

Składniki:
ryż do sushi
płaty wodorostów w formie "kartek", takie w jakie zawija się sushi (przepraszam za brak precyzyjności, nie mam pojęcia, jak to się fachowo nazywa)
awokado
paluszki krabowe (może być imitacja)
śmietana (ja użyłam 18%)
sezam
sos sojowy

Ugotować ryż do sushi na klejąco. Kartki wodorostów przeciąć wzdłuż na pół. Na końcu każdego tak powstałego prostokąta umieścić pasek awokado i paluszek krabowy, na to położyć trochę ryżu, posmarować połową łyżki śmietany, zrolować w stożek, posypać z góry sezamem i volia! Brać do ręki i wcinać, uprzednio polewając sosem sojowym.

Przydatne informacje:
1. Ryż najlepiej ugnieść w formę śnieżki dobrze mokrymi rękami i wtedy umieścić go na wodoroście. Inaczej wasze dłonie będą całe w ryżu i nic nie uda wam się zrobić. Tego właśnie nauczyłam się wczoraj, gdy ryż był dosłownie wszędzie, tylko nie tam, gdzie chciałam go położyć.
2. Nie zostawiajcie nic na następny dzień. Ryż stwardnieje a algi rozmokną. Jest to jadalne (próbowałam), ale nie aż tak smaczne.

Moja pierwsza hand roll była okropna! Nie namoczyłam rąk przed dotknięciem ryżu, więc nie chciał się układać, źle zrolowałam wodorost i na dole była wielka dziura, przez którą wszystko wypadało, ale to nic, smak się nie zmienił. Kolejne były o wiele ładniejsze! Zawołałam Maję na kolację i zaczęłam jeść, a ona spojrzała na hand rolls jak na kosmitę, ugryzła maleńki kawałek i powiedziała "Fuuuj! Mania, nie chcę cię obrazić, ale to jest obrzydliwe. Jak ty możesz to w ogóle jeść?". Udało mi się nakłonić ją do zjedzenia jednej hand roll, ale wyjęła awokado i paluszka krabowego, bo nie mogła ich zdzierżyć. Myślałam, że padnę ze śmiechu, patrząc na cały ten proces konsumpcji! No cóż, chciałam dogodzić małej miłośniczce sushi, niestety się nie udało, ale to nic, więcej dla mnie!




poniedziałek, 6 lipca 2015

Konkurs oraz pierwsza recenzja "Wyspy X"

W ostatnim filmiku na YouTube ogłosiłam konkurs na recenzję "Wyspy X" i w weekend doczekałam się pierwszej opinii o książce. Z całego serca dziękuję autorce! Bardzo się cieszę i wiele to dla mnie znaczy. Początkującym pisarzom bardzo trudno zaistnieć na rynku książki, przebicie się przez znane pozycje graniczy z cudem. Mimo wszystko próbuję, ponieważ kocham pisać i wymyślać historie. Mówią, że aby osiągnąć sukces, trzeba lubić to, co się robi. Kto wie, a nóż mi się uda!

Oto recenzja autorstwa Myszulek10 (znajdziecie ją również tutaj):

Nie jestem fanką ani książek przygodowych ani fantasy, jednak zakupiłam książkę, ze względu na autorkę, której bloga o wymianie pokochałam i bardzo polubiłam jej sposób pisania. Czytałam pierwszy rozdział, drugi, trzeci i NIE MOGŁAM SIĘ ODERWAĆ!!! Książka jest fantastyczna! Wciąga i nie zanudza (jak lektury szkolne) dzięki dodaniu od czasu do czasu zabawnego powiedzenia (bardzo podobało mi się to z ninją i sytuacja z liściem we włosach)! W tej książce niczego się nie spodziewałam, wszystko było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zakończenia nie mogłam przeżyć i do teraz nie mogę! Dlaczego, dlaczego w takim momencie?! Ale właśnie takie zakończenie jest zakończeniem DOBREJ książki. Nie mogę się doczekać kolejnej części! Wytrzymam czy nie wytrzymam?! Maryśka lepiej zabieraj się natychmiast do roboty! :P. W owej książce również bardzo podoba mi się to, że czuć w niej autorkę. To wszystko dzięki temu, że umiejętnie wplotła to niej swoje zainteresowania, ogólnie siebie i swoje życie. Wątek z tańcem czy uwielbieniem wobec książek. Nie wiem czy tylko ja to widzę, ale czuję, że jest to w jakimś stopniu związane z twoim rokiem na wymianie. Podobne niektóre znaczenia, zdarzenia, zachowania. Mogłabym opisać każdą stronę, każde zdanie tej książki. Jestem nią zachwycona i wniebowzięta. Chyba zacznę czytać science fiction :D Marysiu, mówiłaś żeby nie wychwalać twojej książki, ale powiedz jak tego nie robić? Skończyłam czytać i po co żyć dalej? Jedynie po kolejną część :) Jedyne co chciałabym ci powiedzieć to to, że Ci z całego serca DZIĘKUJĘ za to książkę i wiec, że w Summer Snyder widzę Ciebie :)

Szczegóły konkursu w tym filmiku:

środa, 1 lipca 2015

Przetworzona pasza

Jak już wiadomo, podczas mojego pobytu na wymianie sporo przytyłam. Po powrocie obserwuję, że nie tylko ja. W stosunku do poprzedniego roku Polacy wydają się znacznie grubsi i dotyczy to ludzi w każdym wieku. Najbardziej rzuca się to w oczy gdy robi się cieplej i ze spodni wylewa się sadło, a na uda napakowane są cellulitem. To daje do myślenia. Skoro oczywiste jest, że nikt nie chce być gruby, a ludzie utyli, to winy należy szukać nie tyle w nich, ale w jedzeniu.

Zauważyłam, że popsuło się wiele produktów, np. wedlowskie Ptasie Mleczko, które jest teraz gumowe i ma sztuczny smak, dużo słodszy niż kiedyś. Czekolada zdumiewająco przypomina amerykański plastik o nazwie Hershey's. Jak kiedyś kochałam słodycze i pochłaniałam je w hurtowych ilościach, tak teraz przerzuciłam się na czekoladę gorzką, bo wiele moich ulubionych słodyczy nie smakuje już tak jak kiedyś i po prostu mi nie smakują. Chce mi się czegoś słodkiego, sięgam po nie i nie mogę przestać jeść. Szukam tego, co mnie usatysfakcjonuje, ale wszystko, co napocznę okazuje się plastikowe.

Amerykańskie słodycze są milion razy gorsze. W domu nikt nie chce ich jeść, nawet mi obrzydły po powrocie do normalnego jedzenia. Maja (moja siostra) wyniosła je na podwórko, aby rozdać koleżankom, niestety im także nie smakowały. Nadają się chyba tylko do wyrzucenia. Nie rozumiem, jak mogłam się nimi zachwycać w USA. Teraz chce mi się rzygać na ich widok. Cieszę się, że w naszym dobrym kraju można jeszcze kupić coś dobrego.

Od czasu, kiedy zauważyłam, że mój ulubiony kefir ma jakiś dziwny smak, etykiety czytam systematycznie, nawet jeżeli produkt znam i go od dawna go używam. I tak spostrzegłam, że cokolwiek nie wezmę do ręki, to ma teraz w składzie: syrop glukozowo-fruktozowy, mleko w proszku, gluten i olej palmowy. Myślę sobie, po jakiego grzyba syrop glukozowy czy mleko w proszku dają do szynki, albo mleko w proszku do chleba? Produktów nabiałowych bez mleka w proszku ciężko uświadczyć, a w przypadku tych słodzonych również bez syropu glukozowo-fruktozowego. W zasadzie wszystko co ma słodki smak ma w składzie ten syrop. Olej palmowy jest składnikiem, najczęściej podstawowym (wymienianym w składzie w pierwszej kolejności), we wszystkich słodyczach, 1/4 Nutelli to właśnie ten olej, zlokalizowałam go też w mrożonkach z warzywami. Z półek zniknęły też gdzieś soki z krajowych owoców, np. nigdzie nie mogę dostać soku wiśniowego czy z czarnej porzeczki, miejsce których zajęły jakieś "nektary" słodzone syropem glukozowo-fruktozowym.

Czytam sporo na temat różnych "ciekawych" dodatków (o niektórych już kiedyś pisałam), wszystkie charakteryzuje niski koszt dla producenta oraz wysoki koszt dla naszego zdrowia. Produkuje się dużo, tanio i z zyskiem. Jedzenie ma długą datę ważności, więc nie traci się, jeśli klienci czegoś nie kupią. Na przykład ten cały olej palmowy, nowość, jest używany, ponieważ okazało się, że jest dziesięć razy tańszy od zamienników. Szkoda, że przy tym niezdrowy. A brzmi tak potulnie, "palmowy", to pewnie z jakiejś roślinki, a roślinki są przecież dobre, no nie? No nie. A raczej nie po przejściu przez pasteryzacje, rafinacje, chemioterapie i czego jeszcze sobie producent nie wymyśli, żeby się wolniej psuło.

Apeluję do wszystkich o czytanie etykiet i mądre wybieranie produktów. Obecnie idziemy w stronę Amerykanów, zatrzymajmy się!!! Nie musicie wierzyć mi na słowo - internet stoi otworem, wystarczy wpisać hasło i wszystko macie podane na tacy. Poczytajcie i przemyślcie. Na zdrowie.

Legenda:
* olej palmowy (ukryty także pod takimi nazwami jak: olej roślinny, tłuszcz roślinny, czy tłuszcz roślinny utwardzany) - źródło niekorzystnych dla organizmu nasyconych kwasów tłuszczowych, które sprzyjają otyłości, cukrzycy i powodują wzrost „złego” cholesterolu

* syrop glukozowo-fruktozowy - ukryte źródło cukrów prostych, nie dostarcza żadnych właściwościowi odżywczych, to za jego sprawą jesteśmy szybciej głodni, jemy szybciej, częściej i coraz więcej, poza tym mamy większą ochotę na produkty z cukrem - a przez to wszystko szybciej tyjemy 

* mleko w proszku - jest nazywane "cichym zabójcą", odpowiedzialnym za alergie, problemy ze stawami, migreny, osteoporozę i wiele innych patologii, jest też źródłem utlenionego cholesterolu LDL – podejrzewanego o rozwój miażdżycy; dodawane są do niego szkodliwe dla zdrowia substancje przeciwzbrylające, co ciekawe w jego skład wchodzi też wspomniany wyżej olej palmowy; dodawane do wszystkiego jako zagęstnik i źródło słodkiego smaku, żeby nam lepiej smakowało i żebyśmy chętniej kupowali

* gluten  (ukryty pod różnymi nazwami, np. skrobia modyfikowana, białka pochodzenia roślinnego, skrobia warzywna, białka zbożowe, zagęszczacze i wypełniacze zbożowe, skrobia pszenna) - ma działanie uzależniające, jest odpowiedzialny za uczucie wiecznego głodu, przy czym pobudza apetyt na produkty zarówno go zawierające, jak i wszelkie inne. Nie dziwi więc, że producenci tak chętnie dodają go do wszystkiego, więcej przecież kupimy. A my, dodatkowo nakręcani modą na "zdrowe produkty pełnoziarniste" więcej jemy i tyjemy. Gluten obwinia się też za różne spustoszenia w naszych organizmach, ospałość i brak koncentracji, wzdęcia i inne problemy jelitowe, osteoporozę, łuszczycę, cukrzycę, złe samopoczucie, wysypki, bóle głowy i problemy psychiczne.

Planuję nakręcić wakacyjną serię filmików o zdrowym stylu życia, podobną do zeszłorocznej. O ile w tamtym roku przedstawiłam teorię, o tyle teraz chciałabym zaprezentować coś praktycznego. Pomysły na zdrowe posiłki, naturalne kosmetyki, zestawy ćwiczeń, czytanie etykiet, itp. Co o tym myślicie? Macie jakieś pomysły? Bardzo chciałabym pomóc tym, którzy chcą coś zmienić w swoim życiu, zanim będzie za późno i dogonimy USA.

O mleku: http://amerykanska-przygoda.blogspot.com/2014/05/wszystko-o-mleku.html
O substancjach "E": http://amerykanska-przygoda.blogspot.com/2014/05/czym-sa-i-co-powoduja-substancje-e-oraz.html
O pszenicy i glutenie: http://amerykanska-przygoda.blogspot.com/2014/05/pozywna-pszenica-i-zdrowe-produkty.html
O chemicznych dodatkach do żywności: http://amerykanska-przygoda.blogspot.com/2014/06/chemiczne-dodatki-czyt-trucizny-do.html


sobota, 27 czerwca 2015

Polityka komentarzy w Marysiolandzie

Tak. Jestem tak samolubna i zapatrzona w siebie, że użyłam nazwy "Marysioland". Każdy ma mnie wielbić i chylić się do stóp. Mam dom ze złota i pływam w pieniądzach codziennie po podwieczorku. Jeden wujek drukuje moje książki, drugi promuje filmiki na YouTube, trzeci reklamuje bloga. Znam się najlepiej na wszystkim i w ogóle po co mi jakaś edukacja?! Sama ustalę sobie nowe zasady matematyki. Jestem rozpieszczonym dzieckiem i zachowuję się infantylnie. Aktualnie walczę o własną gwiazdę na Alei Gwiazd. W sumie to nic nie muszę i bawię się w berka po szkole.

Taki obraz mojej osoby wykreowałam poprzez połączenie kilkunastu komentarzy z ostatnich tygodni. Ciekawe, prawda? Szkoda, że nie prawdziwe. A może i nie szkoda.

Otrzymałam dziś bardzo długi i ciekawy komentarz od jakiegoś Anonima, który zmotywował mnie do odniesienia się do wszystkich "afer komentarzowych", jakich powstało na moim blogu całkiem sporo. Zacznę od tego, że od kilku dni moderuję komentarze, czyli zatwierdzam je lub odrzucam, zanim ujrzą światło dzienne. Koniec z wolnością słowa, za dobrze się niektórym zrobiło. Musiałam wprowadzić tą zmianę, ponieważ zaczęły się pojawiać krzywdzące komentarze w stylu "jak się ma tyle hajsu, to po co studia?" i tak dalej, głównie gorzej. O ile nie przeszkadzają mi komentarze z krytyką - konstruktywną krytyką, to nie znoszę, kiedy ktoś pisze nieprawdę. Później przeczyta to ktoś inny, podłapie negatywne nastawienie i we wszystko uwierzy. Zapewniam was, że nie mam złotego sedesu w willi na Malediwach. Na to, co osiągnęłam, musiałam ciężko pracować i kombinować, jak tu sobie poradzić. Nikt za mnie nie machał złotymi kartami. (Zaraz sobie pomyślą, że jestem zapatrzona w siebie. Oj!)

Wiele osób pisze, że jestem samolubna, zapatrzona w siebie i wydaje mi się, że świat kręci się wokół mnie. Moim zdaniem to nieprawda, ale każdy ma prawo do swojego zdania. Ci, którzy mnie znają, sami wiedzą, jaka jestem, a inni przeczytają parę zdań na blogu i wyciągają pochopne wnioski. Na psychologii uczyliśmy się o czymś takim jak "fundamental attribution error". Polecam wygooglować. Tymczasem wyjaśnię, że wiem, jak małą istotką jestem na tym świecie, w sumie jestem zbiorem protonów, elektronów i neutronów, tak samo jak każdy inny człowiek. I absolutnie nie uważam, że jestem od kogokolwiek ważniejsza. Moim zdaniem każdy człowiek jest TAK SAMO WAŻNY. Każdy, każdy, każdy.

Jeśli chodzi o studia, to najpierw się niektórym nie podobało, że nie idę na studia i stwierdzili, że uważam się za najmądrzejszą na świecie, w końcu wiem wszystko i po co mi jakakolwiek edukacja. Nic bardziej mylnego! Wiem, że wiem bardzo niewiele i cały czas szukam wiedzy. Tylko że wolę uczyć się inaczej niż większość ludzi. Lubię zdobywać wiedzę w praktyce. Uczyć się na własnych błędach i wyciągać wnioski. Moją pasją jest biznes i sprzedaż, a tego po prostu nie da się nauczyć na studiach! Wolałabym założyć własną firmę zamiast siedzieć na uczelni, tylko że to nie jest takie proste. Jestem na 99% pewna, że bym zbankrutowała. Ja to wiem! Wiem, że na pewno zrobię milion rzeczy źle. Ale dzięki temu nie popełnię tych samych błędów kolejnym razem i wierzę, że w ten sposób dojdę kiedyś do celu. (Zaraz pomyślą, że myślę zbyt pozytywnie. Oj! Chyba lepiej pisać o pogodzie...)

No i pojawia się kwestia mojej infantylności. Mimo, że mam 18 lat, wyglądam na 13. Nie noszę makijażu na codzień. Nie chodzę co piątek na imprezy i nie piję. Lubię gry planszowe i różne "dziecinne" książki dla młodzieży. Ubieram się inaczej niż moje rówieśniczki w tym kraju. Chodzę po krawężniku. I właśnie dlatego w TYM kraju jestem uważana za infantylną. Za to w USA byłam jak najbardziej normalna. A raczej normalnie nienormalna, bo tam nie istnieje coś takiego jak norma. Każdy człowiek jest tak od innych odmienny, że w pierwszych dniach szkoły szczęka mi opadała na widok niektórych dziwactw, ale po pewnym czasie nauczyłam się nie oceniać ludzi po tym, czy noszą klapki basenowe z dwoma różnymi skarpetami, do tego plecak z Hogwartu i błyszczącą kokardę we włosach, czy też dżinsy z Abercrombie, plecak Louis Vuitton i przyjechali do szkoły porsche. Prawie zawsze wszyscy ci dziwni ludzie okazywali się bardzo mili i powszechnie lubiani, mimo że tak odmienni. W życiu nie zgadłabym, że są tak przyjaznymi i mądrymi osobami po ich wyglądzie, głosie, upodobaniach. Fundamental Attribution Error się kłania. Polecam przemyśleć wszystkim Polakom (i nie tylko).

I od razu dodam, że nie będę odpowiadać na krytyczne komentarze. Po co mam dyskutować? Przeczytałam, przemyślałam, wzięłam pod uwagę i wyciągnęłam wnioski. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy wymagają ode mnie, abym tłumaczyła się z tego, kim jestem. Na blogu często nie wyjaśniam moich myśli do końca i stąd wynikają różne opinie w stylu "ma hajs", "wie wszystko", itd. Czasem wydaje mi się, że coś jest oczywiste, ale okazuje się, że nie jest. Trudno. Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Amen.

piątek, 26 czerwca 2015

Idę na studia

Droga Dobo, dlaczego jesteś taka krótka?

Z poważaniem,
Marysia

Czasami człowiek nie ma nic do roboty, leży plackiem i się nudzi, przełącza kanały i nic nie znajduje, a potem przychodzi czas, kiedy nagle zbiera się milion spraw do załatwienia, a żadna z nich nie może czekać. Moja doba odkąd wróciłam z USA jest o wiele za krótka. Już parę dni po powrocie zaczęłam sprzedawać książkę, w końcu nie ma na co czekać. W przedpokoju stoi wieża kartonów z "Wyspą X", która sama się nie sprzeda, nie zrecenzuje, nie ulepszy, nie zareklamuje. Na sukces trzeba ciężko zapracować, więc postanowiłam zacząć. I tak od dwóch tygodni pakuję i adresuję, pakuję i adresuję. W zeszłym tygodniu stałam na głowie z tym wysyłaniem i miałam wrażenie, że nie mam na nic czasu. Po kilku dniach stało się to prostsze, ale czasu mam jeszcze mniej z prostego powodu. Studia.

Zdecydowałam się jednak pójść na studia. Z kilku powodów. Po pierwsze, cała rodzina truje mi przy każdym spotkaniu, że powinnam studiować. Nie jest łatwo sprzeczać się ze wszystkimi, a jedną z najbardziej znienawidzonych przeze mnie rzeczy są konflikty. Gdyby to był jedyny powód, na pewno stałabym przy swoim, w końcu to ja mam być szczęśliwa a nie oni, ale studenci są uprzywilejowani. Z autobusie zniżki, na basenach zniżki, w kinach zniżki - studiowanie się opłaca. Już o tym zapomniałam, kiedy byłam w USA. W podatkach także zniżki. Cud miód. Interesuje mnie także program Erasmus, który umożliwia wyjazd na studia za granicę, coś a la wymiana, dowiedziałam się, że mają w ofercie uczelnie w Madrycie, a tam mieszka Susi. Poza tym studia kształcą - co prawda nie nauczą mnie tego co bym chciała, czyli biznesu i sprzedaży, ale czegoś uczyć muszą. Dlatego istnieją.

Przeszłam się po wszystkich czterech rzeszowskich uczelniach i na każdą z nich mogę zostać przyjęta z GED-em. Na tą, którą wybrałam, najtrudniej mi się dostać, bo kazali mi załatwić apostille. Jest to poświadczenie, że moje dokumenty nie są sfałszowane i wydaje je sekretarz stanu. Napisałam już do niego e-mail, mam nadzieję, że jakoś da się załatwić wszystko na odległość. Kiedyś można było prosić o to ambasadę, teraz już nie. W każdym razie mogę zostać przyjęta warunkowo, a apostille dostarczyć później.

Jeszcze nie wiem, co będę studiować. Każdego dnia zmieniam zdanie. Najpierw parę osób doradziło mi filologię angielską - znam już język, będzie łatwo. Napaliłam się na to, ale potem uznałam, że to trochę bez sensu. W teście uczelni, który miał wskazać odpowiedni kierunek wyszła mi ekonomia, więc postanowiłam studiować ją, w końcu już kiedyś o tym myślałam, ma ona coś wspólnego z biznesem. Potem pomyślałam, że lepiej zdobywać umiejętności praktyczne i zdecydowałam się na informatykę, w końcu fajnie byłoby projektować strony internetowe i wymyślać własne programy. Następnego dnia uznałam, że aby to robić, wystarczy przejść szkolenie, nie trzeba spędzać pięć lat na nauce, w końcu nie jest to moja wielka pasja. Potem stwierdziłam, że chcę zmienić uczelnię i może pójdę do Warszawy na psychologię, która mnie bardzo interesuje. Też się na to nakręciłam, ale po rozmowie z rodzicami stwierdziliśmy, że skoro nie jest to moja miłość i nie chcę robić kariery w tej dziedzinie, to po co wyjeżdżać gdzieś daleko, kiedy mogę studiować blisko domu. Wybrałam inną uczelnię i na początku zdecydowałam się na zarządzanie, ale zmieniłam na logistykę. Ech, w Stanach jest łatwiej. Na studiach wybiera się przedmioty i mogłabym się uczyć tego wszystkiego. W studiach mam jeszcze jeden cel, a mianowicie od dawien dawna mam upatrzone świetne studia podyplomowe - MBA. To będzie coś dla mnie, ale najpierw muszę zdobyć magistra. Kto wie, na co pójdę i gdzie będę za pięć lat. Pięć lat temu chciałam być drugą Supernianią, psychologiem dziecięcym, a okazało się, że kocham pisać i tańczyć.

Pamiętam, że naobiecywałam wam dawno czy mniej dawno temu różne posty tematyczne. Miało być coś o szkole, itd. Przy obecnej ilości komentarzy ciężko mi będzie to odnaleźć, więc bardzo bym prosiła tych, którzy proponowali tematy i zadawali pytania, aby się powtórzyli pod tym postem. Już niedługo coś dla was napiszę, jakoś dam radę znaleźć chwilkę czasu :)


Konkurs! (moja mina na miniaturze jest cudowna xD)


środa, 17 czerwca 2015

Sprzedaż książki

Nigdy bym nie przypuszczała, że po powrocie do Polski będę tak zajęta. Praca wre od rana do wieczora. Na szczęście już nie do nocy - przeszedł mi jet lag i chodzę spać o normalnej godzinie. Wcześniej kładłam się spać o pierwszej w nocy i miałam problemy z zasypianiem. Ruszyła sprzedaż książki i dziś parę godzin zajęło mi ogarnięcie przesyłek Allegro InPost - znalezienie czegokolwiek na ich stronie internetowej graniczy z cudem, nie będę nawet wspominać o wersji mobilnej, w placówkach nie mieli pojęcia, o co chodzi, dzwoniliśmy także do kilku kierowników i tym podobnych, też nam nie pomogli. Dobrze, że ludzie piszą o takich rzeczach na forach, dzięki ich wskazówkom zrozumiałam, jak to się wysyła i jeszcze dzisiaj pojadę wysłać książki do pierwszych klientów :) Kiedy otrzymacie przesyłki, zróbcie sobie zdjęcia z książką i wyślijcie mi na facebooku. Im bardziej kreatywne, tym lepiej!

Pierwsze sto osób otrzyma egzemplarz z autografem! Zamów już teraz: http://allegro.pl/maria-krasowska-wyspa-x-premiera-2015-i5455440093.html




Obcięłam wczoraj włosy! Czuję się świetnie, nie mogłam się doczekać nowej fryzury.