Po nadrobieniu zaległego odcinka Dance Moms zmusiłam się do ruszenia sadła sprzed telewizora, zabrałam klucze oraz telefon, uruchomiłam aplikację RunKeeper i wybrałam się na jogging. Pogoda dopisywała, 16 stopni + słoneczko = idealne warunki do biegania. Udałam się w kierunku wampirzego lasu, który wyrasta na teoretycznie bagnistym terenie za naszym osiedlem. Pojęcie "bagno" w pustynnym Teksasie niekoniecznie ma cokolwiek wspólnego z błotem i mokradłami, w których można utopić buty. Jest to raczej teren pokryty prawdziwą (!) zieloną (!!) trawą (!!!), gdzieniegdzie można natknąć się na wodę. W tym przypadku był to miniaturowy strumyk.
Odkryłam to miejsce jakiś czas temu, ale nie chciałam się zapuszczać między drzewa w obawie przed wężami, ruchomymi piaskami, zgubieniem się i błotem. Przede wszystkim błotem, ponieważ tak się złożyło, że tamte dni obfitowały w deszcz. Jednak dziś było sucho, do tego zauważyłam ludzi między drzewami, ludzi z dziećmi, na rowerach. Telefon ubezpieczał mnie przed zgubieniem drogi, pal licho węże, wyruszyłam wgłąb lasu.
Kiedy przechodziłam po pniu drzewa nad strumykiem, czułam się jak w książce "Most do Terabitchi". Magiczna kraina dziczy i natury, perfekcyjne miejsce na odpoczynek od cywilizacji, identycznych domków jeden na drugim i wszechobecnych samochodów. Nie natknęłam się na chatkę czarownicy jak Jaś i Małgosia, za to odkryłam coś równie niespodziewanego.
Przez las prowadziła pomarańczowa żwirowa ścieżka, w oddali ujrzałam panią z psem oraz ponownie rodzinkę rowerzystów. Skierowałam się w przeciwną stronę (pies był lekko szalony, nie lubię psów, tym bardziej takich bez smyczy, które przywodzą na myśl głodne kojoty zarażone wścieklizną), ścieżka szybko doprowadziła mnie do basenu i placu zabaw. Dotarłam do sąsiedniej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali hości.
Nie zagłębiałam się w nią, ponieważ byłam zmęczona. Na pewno kiedyś tam wrócę, aby przyjrzeć się okolicy innej niż moja. Wróciłam na żwirową ścieżkę i dotarłam do przeciwnego jej końca (pani z kojotem zdążyła się ewakuować). Zawiodłam się, ponieważ zajęło mi to zdecydowanie za mało czasu, jednak po drodze odkryłam wydeptany szlak prowadzący wgłąb wampirzego lasu. Postanowiłam zaryzykować i pobiegłam przed siebie, aby odkryć kolejne piękne miejsca.
Nie ma nic lepszego niż jogging przez las, w lutym, kiedy jest szesnaście stopni, a trawa lśni soczystą zielenią. Szlak zataczał stosunkowo krótką pętlę, kiedy dotarłam z powrotem do pnia nad strumykiem, przysiadłam na nim i odpoczęłam. Rodzinka rowerzystów przemknęła w oddali po raz trzeci, uśmiechnęłam się obserwując ich. Po raz pierwszy odkąd tu jestem zauważyłam ludzi na rowerach. Jedynie w weekendy, kiedy wybieramy się do Austin, widuję kolarzy na drodze, poza tym tylko dzieci mają rowery, niestety niezbyt często robią z nich użytek. A jednak znaleźli się dorośli cywile posiadający rowery. Oby tak dalej, Ameryko!
|
domy w oddali... |
|
pień nad strumykiem |