sobota, 28 lutego 2015

Obrazkowo

Dzisiaj post obrazkowy. Tak mnie jakoś naszło na przeglądanie Google Grafiki i wyszukiwanie memów z Jackiem Sparrowem. Po męczącym tygodniu należy mi się chwila czasu, który mogę najzwyczajniej w świecie zmarnować :)


cała ja

na to wygląda ;) 


czwartek, 26 lutego 2015

Mirabelle ma dziecko

Dzisiaj na ostatniej lekcji, czyli na angielskim, odbył się kabaret. Jedną z klas, które w tym półroczu wybrała Mirabelle, jest "rozwój dziecka", gdzie właśnie trwa projekt, który polega na tym, że przez dobę uczeń ma się opiekować lalką imitującą dziecko. Na Mirabelle wypadło właśnie dzisiaj i na czwartej lekcji otrzymała lalkę w foteliku oraz torbę z niezbędnymi akcesoriami, np. kocykiem i butelką. Kiedy omawialiśmy opowiadanie na angielskim, lalka zaczęła płakać, a Mirabelle straciła głowę i nie wiedziała co robić. Na początku powinna była przyłożyć magnetyczką bransoletkę do tułowia lalki, aby uruchomić program śledzący co będzie robić, a następnie zająć się lalką. Nie miała pojęcia, gdzie ten klucz przyłożyć, pewnie nie zrozumiała na lekcji, kiedy nauczycielka im to tłumaczyła, więc przytuliła lalkę i próbowała ja uspokoić odwrócona tyłem do klasy, zawstydzona. Biedna Mirabelle! Lalka zaczęła wyć jeszcze głośniej, cała klasa wybuchła śmiechem, nawet Mirabelle, choć jej śmiech tak bardzo przypominał chlipanie, że wszyscy mówili "Nie płacz, wszystko w porządku". Nauczyciel powiedział jej po paru minutach, żeby wyszła na korytarz, musiałam jej to powtórzyć, bo w stresie nie zrozumiała. Wzięła tą lalkę, wyszła za drzwi, ale nie zabrała nic ze sobą. Pobiegłam za nią i dałam jej torbę z akcesoriami, po czym wróciłam do klasy i znów zajęliśmy się lekcją.

Po paru minutach nauki ponownie wybuchliśmy śmiechem - lalka zaczęła ryczeć tak głośno, że było ją słychać zza pancernych klasowych drzwi. Uczniowie z innych klas, którzy najwyraźniej nie mieli nic do roboty, wyszli na korytarz i pomogli Mirabelle. Przez okno w drzwiach widziałam rożnych kolesi lulających lalkę w ramionach, nigdy nie zapomnę tego widoku. W końcu któryś z nich zaczął karmić lalkę butelką i wycie dobiegło końca, nasza lekcja także. Wyszliśmy na korytarz do Mirabelle trzymającej lalkę i zespołu opiekunów. Nie wiem, czym to dziecko jest wypchane, chyba wolframem, takie było ciężkie. Ale Polak potrafi:


Problem z głowy!

środa, 25 lutego 2015

Opóźniony start

Obudziłam się o 06:05, tak po prostu, bez budzika. Spojrzałam na telefon, patrzę, a tu wiadomość od Jenn, wysłana poprzedniej nocy: "Właśnie dostałam informację od szkoły, że jurto będzie późny start. Szkoła zaczyna się dwie godziny później niż zazwyczaj, czyli o 10:50". Lepszej niespodzianki rano mieć nie mogłam! Wczoraj cała szkoła liczyła na opóźniony start, ponieważ prognoza pogody zapowiadała przymrozek, -1 stopień Celsjusza, a kiedy w Teksasie jest przymrozek, następuje paraliż ruchu drogowego. Nie ma maszyn, które posypałyby drogę solą, nie ma opon zimowych, w końcu przez większość dni jest tu ciepło, gorąco, upalnie lub trupio (ostatniego doświadczyłam dopiero po przylocie do Teksasu). Aby nikomu nic się nie stało na drodze, szkoły i zakłady pracy decydują się na późny start. Nikt nie ma doświadczenia w drifcie po lodzie, a dużą część kierowców stanowią nastolatkowie.

Nagle znalazłam czas na wszystko: obejrzałam film - "Przed Świtem 2", porozmawiałam z koleżanką z Polski na Skype, pouczyłam się do GEDu. Dodatkowe dwie godziny zawsze się przydadzą. Nie zdążyłam tylko napisać bloga... ale zamierzałam!

W szkole każda lekcja trwała 35 minut. Rach ciach ciach, wybiła szesnasta, koniec zajęć, czas na tenisa! Czas leciał szybciej niż kiedykolwiek. Do momentu, kiedy musiałam wyjść na kort. Mimo założonej czapki i rękawiczek przez pierwsze pół godziny zamarzałam, było jakieś 5 stopni. Brrr! Ale kiedy pobiegałam, zrobiło się ciepło. Trening zakończył się pół godziny wcześniej z powodu ekstremalnie niesprzyjających warunków atmosferycznych. Przyjechał po mnie Jeff i zawiózł mnie na babysitting. Wcześniej dostałam wiadomość last-minute z prośbą o zajęcie się dziećmi, ponieważ druga opiekunka, która przychodzi we wtorki, rozchorowała się. Wróciłam do domu o siódmej, poczytałam książkę "Biznes XXI wieku" Roberta Kiyosaki, po czym poszłam spać. Doba powinna mieć co najmniej cztery godziny więcej!

niedziela, 22 lutego 2015

Chiński Nowy Rok i urodziny Liama

Wczoraj pojechaliśmy do Chinatown w Austin na celebrację Chińskiego Nowego Roku. Na scenie tańczono chińskie tańce i śpiewano chińskie piosenki. Policja, straż pożarna i pogotowie pokazywały dzieciom swoje samochody, motocykle, opowiadali o pracy, Colt wsiadł nawet na policyjnego konia. Widzieliśmy tańce smoków, a Liam dał jednemu z nich dolara na szczęście. Wystrzelono coś w rodzaju diabełków, wybuchy były strasznie głośne a dym śmierdział potwornie - według tradycji odstrasza to złe duchy na cały rok. Chiński Nowy Rok jest świętem ruchomym i zależy od faz księżyca, tym razem wypadł w czwartek 19 lutego, jednak za rok odbędzie się kiedy indziej.

Dodaj napis



smok kłania się prezydentowi Austin

Na lunch poszliśmy do chińskiej restauracji, obsłużono nas nieporównywalnie lepiej niż w Ani Mru Mru, za to akcent kelnerki dorównywał kabaretowemu. Zamówiłam krewetki z orzechami włoskimi, były pyszne:


Po południu odbyła się impreza urodzinowa Liama, który od czwartku ma dwa latka. Zjechała się cała rodzina i przyjaciele, zrobiliśmy sobie zdjęcie:


Tort prezentował się całkiem ładnie, za to w kwestii smaku okazał się katastrofą. Podobnie jak cała reszta amerykańskich tortów, jakich miałam nieprzyjemność spróbować. Wszystkie smakują dokładnie tak samo, wyglądają dokładnie tak samo i mają dokładnie takie samo nadzienie: cream cheese zmiksowany z cukrem. Różnią się tylko ilością warstw (dwie lub trzy) oraz kolorem barwnika w cieście. Są niedobre, pieczone z proszku z kartonu, wystarczy dodać wody i voila. Jenn była bardzo podekscytowana, że tort tym razem jest truskawkowy, ja też się cieszyłam, ale kiedy go spróbowałam, to nie było w nim nic, co przywodziłoby na myśl truskawki. Nawet kolor nie był zbyt truskawkowy. Był po prostu różowy. Goście zachwalali go kiedy Jenn powiedziała, że zamówiła tort u tej samej babki co zazwyczaj, która piecze świetne torty. Nie wiem, jak to coś może im smakować. Nie chodzi o to, że tort jest niedobry. Jest po prostu czymś słodkim, tak jak cukier. Nie znam nikogo, kto by jadł po prostu cukier.

Na zewnątrz... 
...wewnątrz
A teraz porównajcie z tortem mojej babci.

Opowiadałam wszystkim o Polsce (wychwalając nasze torty, nawet zdjęcia im pokazałam, szczęki im opadły). Kiedy przeszliśmy do tematu słodyczy, bardzo chcieli ich spróbować, a że mieliśmy w szafie z jedzeniem jeszcze to, co dałam hostom na Święta (nie są fanami słodyczy, prawie ich nie jedzą), to przystąpiliśmy do degustacji. Większość im posmakowała, ale szokiem okazały się Delicje, które nie przypadły do gustu paru osobom niemogącym zrozumieć, jak można jeść ciastko i galaretkę jednocześnie. Nie rozumiem tego nrodu, ale pomińmy to.

Obejrzeliśmy ten oto filmik na YouTube, który polecam:
www.youtube.com/watch?v=iQWtZd8jM3g

W ramach atrakcji dla dzieci Jenn wypożyczyła owo coś

czwartek, 19 lutego 2015

W wampirzym lesie

Po nadrobieniu zaległego odcinka Dance Moms zmusiłam się do ruszenia sadła sprzed telewizora, zabrałam klucze oraz telefon, uruchomiłam aplikację RunKeeper i wybrałam się na jogging. Pogoda dopisywała, 16 stopni + słoneczko = idealne warunki do biegania. Udałam się w kierunku wampirzego lasu, który wyrasta na teoretycznie bagnistym terenie za naszym osiedlem. Pojęcie "bagno" w pustynnym Teksasie niekoniecznie ma cokolwiek wspólnego z błotem i mokradłami, w których można utopić buty. Jest to raczej teren pokryty prawdziwą (!) zieloną (!!) trawą (!!!), gdzieniegdzie można natknąć się na wodę. W tym przypadku był to miniaturowy strumyk.

Odkryłam to miejsce jakiś czas temu, ale nie chciałam się zapuszczać między drzewa w obawie przed wężami, ruchomymi piaskami, zgubieniem się i błotem. Przede wszystkim błotem, ponieważ tak się złożyło, że tamte dni obfitowały w deszcz. Jednak dziś było sucho, do tego zauważyłam ludzi między drzewami, ludzi z dziećmi, na rowerach. Telefon ubezpieczał mnie przed zgubieniem drogi, pal licho węże, wyruszyłam wgłąb lasu. 

Kiedy przechodziłam po pniu drzewa nad strumykiem, czułam się jak w książce "Most do Terabitchi". Magiczna kraina dziczy i natury, perfekcyjne miejsce na odpoczynek od cywilizacji, identycznych domków jeden na drugim i wszechobecnych samochodów. Nie natknęłam się na chatkę czarownicy jak Jaś i Małgosia, za to odkryłam coś równie niespodziewanego.

Przez las prowadziła pomarańczowa żwirowa ścieżka, w oddali ujrzałam panią z psem oraz ponownie rodzinkę rowerzystów. Skierowałam się w przeciwną stronę (pies był lekko szalony, nie lubię psów, tym bardziej takich bez smyczy, które przywodzą na myśl głodne kojoty zarażone wścieklizną), ścieżka szybko doprowadziła mnie do basenu i placu zabaw. Dotarłam do sąsiedniej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali hości.

Nie zagłębiałam się w nią, ponieważ byłam zmęczona. Na pewno kiedyś tam wrócę, aby przyjrzeć się okolicy innej niż moja. Wróciłam na żwirową ścieżkę i dotarłam do przeciwnego jej końca (pani z kojotem zdążyła się ewakuować). Zawiodłam się, ponieważ zajęło mi to zdecydowanie za mało czasu, jednak po drodze odkryłam wydeptany szlak prowadzący wgłąb wampirzego lasu. Postanowiłam zaryzykować i pobiegłam przed siebie, aby odkryć kolejne piękne miejsca.

Nie ma nic lepszego niż jogging przez las, w lutym, kiedy jest szesnaście stopni, a trawa lśni soczystą zielenią. Szlak zataczał stosunkowo krótką pętlę, kiedy dotarłam z powrotem do pnia nad strumykiem, przysiadłam na nim i odpoczęłam. Rodzinka rowerzystów przemknęła w oddali po raz trzeci, uśmiechnęłam się obserwując ich. Po raz pierwszy odkąd tu jestem zauważyłam ludzi na rowerach. Jedynie w weekendy, kiedy wybieramy się do Austin, widuję kolarzy na drodze, poza tym tylko dzieci mają rowery, niestety niezbyt często robią z nich użytek. A jednak znaleźli się dorośli cywile posiadający rowery. Oby tak dalej, Ameryko!


domy w oddali...



pień nad strumykiem


wtorek, 17 lutego 2015

Brak czasu

Ostatnio znów nie mam na nic czasu. Dziś od 7:30 do 19:30 jestem na babysittingu, a jeszcze zadanie domowe trzeba odrobić (uaktualnienie: pal licho zadanie domowe, wolę tańczyć). Przez kilka dni nic nie napiszę, chyba że będzie się działo coś ciekawego (raczej będzie, ale dowiecie się w swoim czasie). Potrzebny mi krótki urlop od pisania, do zobaczenia za parę dni.

niedziela, 15 lutego 2015

DZIEŃ 24 - Walizka

Dziś od samego rana panował walentynkowy nastrój. Na śniadanie (pierwsze śniadanie) zjedliśmy trochę słodyczy, które Jenn dostała wczoraj od swoich uczniów. Kiedy rozmawiałam z mamą na Skype, Colt zapukał do mojego pokoju i przyniósł mi walentynkę - wielkie serducho Reese's, które skonsumowałam po południu. Było przepyszne! Kocham Reese's ich masło orzechowe jest puszyste i rozpływa się w ustach, a czekolada jest pyszna. Mniam! Kalorycznie, ale są walentynki, oj tam, oj tam. W Polsce wszyscy się obżerali w tłusty czwartek, ja nadrabiam dzisiaj.

oto co dostała Jenn (a raczej część tego)

a oto co chłopcy dostali w szkole od kolegów i koleżanek (ananas się nie wlicza)

a to chłopcy zrobili w przedszkolu
Rano pojechaliśmy do Cabela's, sklepu z bronią, rzeczami do polowania, biwakowania, wędkarstwa itp, w którym wypchane zwierzęta pełnią rolę dekoracji. Jest to coś typowo południowoamerykańskiego, nakręciłam dla was filmik pokazujący całe wnętrze, więc będziecie mogli go zobaczyć już wkrótce. Na górnym piętrze, gdzie znajduje się restauracja, jest także sklep ze słodyczami. Cabela's słynie z Fudge, już kiedyś opisywałam wam ten słodycz, kto nie pamięta, pytać wujka Google. Kocham fudge, Jenn kupiła dla nas sześciopak z okazji walentynek.

Fudge w Cabela's:


W samochodzie:



Po południu pojechałyśmy na zakupy do Kohl's, gdzie zaopatrzyłam się w dwie bluzki, spodenki oraz... uwaga... tam tara ram... w WALIZKĘ. Przechadzałam się po sklepie, kiedy natknęłam się na dział z walizkami. Jedna z nich bardzo mi się spodobała, sprawdziłam cenę, 299$. Plus podatek. L e k k o za drogo. Jednak w USA nic nie kupicie w normalnej cenie - przecena była 60%. Do tego tylko dziś dodawali 10%. A do tego Jenn miała kupon na dodatkowe 30% od obniżonej ceny. Za walizkę zapłaciłam poniżej 80$, razem z ciuchami wyszło 120$. Kasa pokazywała także zaszczędzone pieniądze - w moim przypadku wyszło prawie 300$. Witajcie w Ameryce.

Wpadłyśmy po drodze do sklepu z akcesoriami na przyjęcia. Wybałuszyłam oczy z wrażenia:




Podsumowanie dnia:

Sport: 
nic - moje motto to "żryjmy i tyjmy"

Jedzenie:
śniadanie: kanapka z masłem orzechowym, truskawka w czekoladzie (od ucznia Jenn) i cukierek z bardzo dobrej firmy
drugie śniadanie: taco z jajkiem, ziemniakami i bekonem
lunch: makaron ryżowy z papryką, tofu, jajkiem i brokułami w tajskiej restauracji
przekąska: serce Reese's
dinner: słodycze walentynkowe + kawałek pizzy

Ocena:
zgłaszam nieprzygotowanie

Zdjęcia jedzenia (to nie wszystko, o nie!):




Mam do was pytanie odnośnie mojej książki. Stworzyłam opis i jestem ciekawa, jak wam się podoba. Jestem otwarta na krytykę :)

Dwunastoletnia Summer jest jedną z najpopularniejszych młodych aktorek w Hollywood. Gra u boku wielkich sław i zarabia miliony. Pewnego dnia wyrusza w podróż do Australii na plan kolejnej superprodukcji, jednak nie dolatuje na miejsce. Z samolotem dzieją się dziwne rzeczy - maszyna zaczyna znikać w tajemniczych okolicznościach. Summer wyskakuje z wraku (pomaga jej w tym tajemniczy nieznajomy), jednak nie wpada do wody, ale uderza w coś twardego i mdleje. Wkrótce odkrywa, że wraz z dziewięcioletnia spryciulą z niespotykanie wysokim IQ oraz trzynastoletnim szalonym mechanikiem znalazła się na niewidzialnej bezludnej wyspie, której na domiar złego nie ma na mapach. Kiedy zaczynają się dziać dziwne rzeczy, Summer odkrywa, że posiada moc. Ale to dopiero początek niespodzianek.

sobota, 14 lutego 2015

DZIEŃ 23 - Walę tynki i zasady

W życiu bym się nie spodziewała, jak dużą wagę Amerykanie przywiązują do walentynek. Uczniowie ubrali się tego dnia na czerwono i na różowo, w kropki i w serduszka, mnóstwo osób nosiło ze sobą prezenty, balony, słodycze i mnóstwo innych rzeczy, które dostali od znajomych. Razem z moimi koleżankami nie robiłyśmy nic takiego, ponieważ nie wiedziałyśmy, że w Stanach obchodzi się ten dzień tak hucznie. Poza tym nie uważam tego święta są jakoś specjalnie ważne, podobnie jak reszta z nich. Z drugiej strony podoba mi się ta amerykańska tradycja obchodzenia wszystkiego, można się oderwać od codziennej rutyny. A w USA życie jest naprawdę monotonne, oni tylko pracują i się uczą, i co z tego, że mają dużo kasy, nawet nie mają kiedy tego wydać, a jeśli już wydadzą, to nie mają kiedy się tym nacieszyć. 

W czwartek wieczorem Jenn dała mi czekoladki Reese's w kształcie serc (walentynkowa edycja), abym przekazała je Susi, Sophie, Quinlin i Mirabelle z okazji walentynek. Dziewczyny bardzo się ucieszyły, kazały podziękować host mamie, cały czas mówiły, że ją kochają i że jest najlepsza. Zgadzam się całkowicie! Bardzo się ucieszyłam, że Mirabelle poprawił się humor, ponieważ ostatnie dni były dla niej masakryczne, ostatnią noc przepłakała. Jej host mama próbowała skontaktować się z Leah w różnych sprawach, ale że Leah w ostatnich tygodniach nie odbiera wiadomości od nikogo i z nikim się nie kontaktuje, to zadzwoniła do koordynatorki wyższego stopnia, która, choć sprawia wrażenie miłej, to wcale taka nie jest. Słyszałam o niej od Johna - wymieńca w naszej starej host rodzinie z poprzedniego roku, podobno była okropna. No więc host mama Mirabelle skontaktowała się z nią, aby załatwić jakieś problemy. Po długiej rozmowie okazało się, że Leah nie wyjaśniła naszym rodzinom prawie żadnych zasad. Koordynatorka powiedziała jej o wszystkich regułach ISE oraz osobistych regułach, które ona stosuje u siebie w domu dla swoich wymieńców. Teraz Mirabelle może korzystać z komputera i z telefonu tylko do 9. w nocy, później musi odłożyć sprzęt do kuchni. Stało się tak dlatego, że przygotowywała się do testu TOEFL oraz planowała swoją przyszłość w USA, a koordynatorka powiedziała, że nie to jest celem wymiany, więc nie wolno jej tego robić. Do tego powiedziała, że Mirabel nie powinna się spotykać z innymi wymieńcami, powinna znaleźć sobie koleżanki z Ameryki i z nimi spędzać czas. Coś okropnego!

Host mama Mirabelle napisała strasznie długiego maila o tych wszystkich zasadach to Jenn, oczywiście jej się one jej nie spodobały. Rozmawiałyśmy o wszystkim przy kolacji i stwierdziłyśmy, że te zasady są absolutnie bez sensu. Nie będziemy ich przestrzegać, ponieważ nie są to oficjalne reguły, tylko sugestie koordynatorki, która jest stara i ma obsesję na punkcie zasad. Gości wymieńców od 14 lat, biedne dzieci! Nie ma w domu wifi, jest tylko jeden komputer w salonie i jego trzeba używać. Masakra! Całe szczęście, że z nią nie mieszkam, nie mam pojęcia jak bym ogarnęła YouTube, bloga, pracę nad książką, rozmowy na skype (które miałabym ograniczone przez koordynatorkę). Ma nas odwiedzić w ciągu najbliższych dni, rozmawiały już z Jenn przez telefon, ale Jenn dała jej jasno do zrozumienia, że nie mamy żadnych problemów, a jeśli jest jakaś sprawa, o której chce ze mną porozmawiać, to zrobi to sama a nie za pomocą kogoś innego. Uważamy, że przyjeżdża po to, żeby przekonać hostów, żeby gościli wymieńca także w przyszłym roku, ponieważ nie mają prawie żadnych chętnych i są zdesperowani. Hmmm... ciekawe dlaczego... Wiem, że Jenn na pewno się na to nie zgodzi, nie z tą organizacją. ISE jest kompletnie niezorganizowane, nikt tu nie wie, co się dzieje, koordynatorka nie odbiera telefonów, wyższa koordynatorka jest jakaś dziwna, sami nie znają swoich zasad i gubią się w papierach. To, czego dowiedziałam się o zasadach w Polsce, a co mi powiedzieli tutaj, często bardzo się różni. Nie polecam mojej organizacji, jest dużo o wiele lepszych. Chyba że chcecie jechać tanio i nie macie wyjścia, wtedy jak najbardziej, lepiej wyjechać z ISE niż w ogóle nie pojechać. Jednak będziecie zdani na siebie oraz na szczęście.

Podsumowanie dnia:

Sport: 

Jedzenie:
śniadanie: jogurt grecki z płatkami owsianymi, migdałami, jakimiś nowymi chrupkami, które kupili hości, połową grejfruta
lunch: ryż z japońskim curry + walentynkowe czekoladki od Jenn
przekąska: jogurt, mini jabłko, migdały
dinner: kurczak, pół pomidora, brokuł, orzechy nerkowca

Ocena:
3

Zdjęcia jedzenia:









piątek, 13 lutego 2015

DZIEŃ 22 - Pierwsze tenisowe trofeum

Na turniej tenisa wyruszyliśmy przed świtem. Załadowaliśmy się do samochodów trenerek i udaliśmy się w to samo miejsce co dwa tygodnie temu temu, czyli do San Marcos. Po drodze wstąpiliśmy do McDonalda i Chick-Fill-A (czyt. Czikfilej) na śniadanie. Wybrałam to pierwsze, ponieważ mam kartę podarunkową od host babci i chcę ją wykorzystać. Zdjęcie śniadanka na dole :)

Podobnie jak poprzednio grałam doubles z Sarah, wygrałyśmy pierwszy mecz 6-0, 6-3. Jupi! Szybko poszło, więc miałyśmy bardzo długą przerwę, podczas której obserwowaliśmy inne drużyny, aby przeanalizować ich technikę. Chciałyśmy grać z najgorszymi, więc oczywiście wrzucili nas na kort z bardzo dobrymi dziewczynami. Koniec marzeń o trofeum - pomyslałam na początku, jednak ku mojemu zdumieniu szło nam lepiej z każdym odbiciem mimo silnego wiatru. Udało nam się wygrać, byłyśmy przeszczęśliwe! Ostatni mecz graliśmy z koleżankami z naszej drużyny, które tak jak my zakwalifikowały się do finału. Tego meczu nie wzięłyśmy na poważnie, nim stop śmiałyśmy się z naszych odbić. Za dobrze się znamy, żeby na serio rywalizować. Pierwszy set zakończył się 5-5 a następnie 40-40, moje ostatnie odbicie nie wypaliło i przegrałyśmy. Drugi set był dla nas gorszy, zakończył się 1-6. Ostatnie odbicie mojej koleżanki Amrity doprowadziło nas wszystkich do ataku głupawki - uderzyła piłkę tyłem do kortu, ledwo do niej dobiegając, piłka zatoczyła potężny luk i wróciła do mnie, odbiła się od linii na samym końcu boiska, nie dałam rady jej odbić. Dwa epickie zakończenia setów, co prawda przeglalysmy z Sarah, ale się nie martwię. Gram dopiero od dwóch miesięcy, moje przeciwniczki grają od dwóch lat, więc jestem z siebie dumna. Każda osoba z naszej drużyny zdobyła miejsce na podium, ja z Sarah zajęliśmy drugie miejsce, jestem z nas dumna! Dostałam moje pierwsze trofeum!!! HURRA!!! AAAAAAAAAAA!!!!!!!!! Oby tak dalej!!!

Damska drużyna doubles czeka na swoją kolej: Amrita, Sydney, Sarah i ja

Moje cudeńko <3
Le ja&Sarah siedzimy pod kocokołdrą bo wiatr
Jedna z drużyn nazywała się Unicorn Tennis, współczuję chłopcom, którzy muszą nosić koszulki z takim logo. Dziewczyny jeszcze pół biedy.




Podsumowanie dnia:

Sport:
Turniej tenisa

Jedzenie:

śniadanie: karmelowa mocha i Egg McMuffin w McDonaldzie
przekąska: jabłko
lunch: kanapka z Subwaya ze wszystkim (byłam tak głodna po meczu, że rzuciłam się na nią i zapomniałam zrobić zdjęcia)
przekąska: jabłko
dinner: nachosy z Taco Bell + chipsy Doritos

Ocena:
3

Zdjęcia jedzenia: