sobota, 27 czerwca 2015

Polityka komentarzy w Marysiolandzie

Tak. Jestem tak samolubna i zapatrzona w siebie, że użyłam nazwy "Marysioland". Każdy ma mnie wielbić i chylić się do stóp. Mam dom ze złota i pływam w pieniądzach codziennie po podwieczorku. Jeden wujek drukuje moje książki, drugi promuje filmiki na YouTube, trzeci reklamuje bloga. Znam się najlepiej na wszystkim i w ogóle po co mi jakaś edukacja?! Sama ustalę sobie nowe zasady matematyki. Jestem rozpieszczonym dzieckiem i zachowuję się infantylnie. Aktualnie walczę o własną gwiazdę na Alei Gwiazd. W sumie to nic nie muszę i bawię się w berka po szkole.

Taki obraz mojej osoby wykreowałam poprzez połączenie kilkunastu komentarzy z ostatnich tygodni. Ciekawe, prawda? Szkoda, że nie prawdziwe. A może i nie szkoda.

Otrzymałam dziś bardzo długi i ciekawy komentarz od jakiegoś Anonima, który zmotywował mnie do odniesienia się do wszystkich "afer komentarzowych", jakich powstało na moim blogu całkiem sporo. Zacznę od tego, że od kilku dni moderuję komentarze, czyli zatwierdzam je lub odrzucam, zanim ujrzą światło dzienne. Koniec z wolnością słowa, za dobrze się niektórym zrobiło. Musiałam wprowadzić tą zmianę, ponieważ zaczęły się pojawiać krzywdzące komentarze w stylu "jak się ma tyle hajsu, to po co studia?" i tak dalej, głównie gorzej. O ile nie przeszkadzają mi komentarze z krytyką - konstruktywną krytyką, to nie znoszę, kiedy ktoś pisze nieprawdę. Później przeczyta to ktoś inny, podłapie negatywne nastawienie i we wszystko uwierzy. Zapewniam was, że nie mam złotego sedesu w willi na Malediwach. Na to, co osiągnęłam, musiałam ciężko pracować i kombinować, jak tu sobie poradzić. Nikt za mnie nie machał złotymi kartami. (Zaraz sobie pomyślą, że jestem zapatrzona w siebie. Oj!)

Wiele osób pisze, że jestem samolubna, zapatrzona w siebie i wydaje mi się, że świat kręci się wokół mnie. Moim zdaniem to nieprawda, ale każdy ma prawo do swojego zdania. Ci, którzy mnie znają, sami wiedzą, jaka jestem, a inni przeczytają parę zdań na blogu i wyciągają pochopne wnioski. Na psychologii uczyliśmy się o czymś takim jak "fundamental attribution error". Polecam wygooglować. Tymczasem wyjaśnię, że wiem, jak małą istotką jestem na tym świecie, w sumie jestem zbiorem protonów, elektronów i neutronów, tak samo jak każdy inny człowiek. I absolutnie nie uważam, że jestem od kogokolwiek ważniejsza. Moim zdaniem każdy człowiek jest TAK SAMO WAŻNY. Każdy, każdy, każdy.

Jeśli chodzi o studia, to najpierw się niektórym nie podobało, że nie idę na studia i stwierdzili, że uważam się za najmądrzejszą na świecie, w końcu wiem wszystko i po co mi jakakolwiek edukacja. Nic bardziej mylnego! Wiem, że wiem bardzo niewiele i cały czas szukam wiedzy. Tylko że wolę uczyć się inaczej niż większość ludzi. Lubię zdobywać wiedzę w praktyce. Uczyć się na własnych błędach i wyciągać wnioski. Moją pasją jest biznes i sprzedaż, a tego po prostu nie da się nauczyć na studiach! Wolałabym założyć własną firmę zamiast siedzieć na uczelni, tylko że to nie jest takie proste. Jestem na 99% pewna, że bym zbankrutowała. Ja to wiem! Wiem, że na pewno zrobię milion rzeczy źle. Ale dzięki temu nie popełnię tych samych błędów kolejnym razem i wierzę, że w ten sposób dojdę kiedyś do celu. (Zaraz pomyślą, że myślę zbyt pozytywnie. Oj! Chyba lepiej pisać o pogodzie...)

No i pojawia się kwestia mojej infantylności. Mimo, że mam 18 lat, wyglądam na 13. Nie noszę makijażu na codzień. Nie chodzę co piątek na imprezy i nie piję. Lubię gry planszowe i różne "dziecinne" książki dla młodzieży. Ubieram się inaczej niż moje rówieśniczki w tym kraju. Chodzę po krawężniku. I właśnie dlatego w TYM kraju jestem uważana za infantylną. Za to w USA byłam jak najbardziej normalna. A raczej normalnie nienormalna, bo tam nie istnieje coś takiego jak norma. Każdy człowiek jest tak od innych odmienny, że w pierwszych dniach szkoły szczęka mi opadała na widok niektórych dziwactw, ale po pewnym czasie nauczyłam się nie oceniać ludzi po tym, czy noszą klapki basenowe z dwoma różnymi skarpetami, do tego plecak z Hogwartu i błyszczącą kokardę we włosach, czy też dżinsy z Abercrombie, plecak Louis Vuitton i przyjechali do szkoły porsche. Prawie zawsze wszyscy ci dziwni ludzie okazywali się bardzo mili i powszechnie lubiani, mimo że tak odmienni. W życiu nie zgadłabym, że są tak przyjaznymi i mądrymi osobami po ich wyglądzie, głosie, upodobaniach. Fundamental Attribution Error się kłania. Polecam przemyśleć wszystkim Polakom (i nie tylko).

I od razu dodam, że nie będę odpowiadać na krytyczne komentarze. Po co mam dyskutować? Przeczytałam, przemyślałam, wzięłam pod uwagę i wyciągnęłam wnioski. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy wymagają ode mnie, abym tłumaczyła się z tego, kim jestem. Na blogu często nie wyjaśniam moich myśli do końca i stąd wynikają różne opinie w stylu "ma hajs", "wie wszystko", itd. Czasem wydaje mi się, że coś jest oczywiste, ale okazuje się, że nie jest. Trudno. Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Amen.

piątek, 26 czerwca 2015

Idę na studia

Droga Dobo, dlaczego jesteś taka krótka?

Z poważaniem,
Marysia

Czasami człowiek nie ma nic do roboty, leży plackiem i się nudzi, przełącza kanały i nic nie znajduje, a potem przychodzi czas, kiedy nagle zbiera się milion spraw do załatwienia, a żadna z nich nie może czekać. Moja doba odkąd wróciłam z USA jest o wiele za krótka. Już parę dni po powrocie zaczęłam sprzedawać książkę, w końcu nie ma na co czekać. W przedpokoju stoi wieża kartonów z "Wyspą X", która sama się nie sprzeda, nie zrecenzuje, nie ulepszy, nie zareklamuje. Na sukces trzeba ciężko zapracować, więc postanowiłam zacząć. I tak od dwóch tygodni pakuję i adresuję, pakuję i adresuję. W zeszłym tygodniu stałam na głowie z tym wysyłaniem i miałam wrażenie, że nie mam na nic czasu. Po kilku dniach stało się to prostsze, ale czasu mam jeszcze mniej z prostego powodu. Studia.

Zdecydowałam się jednak pójść na studia. Z kilku powodów. Po pierwsze, cała rodzina truje mi przy każdym spotkaniu, że powinnam studiować. Nie jest łatwo sprzeczać się ze wszystkimi, a jedną z najbardziej znienawidzonych przeze mnie rzeczy są konflikty. Gdyby to był jedyny powód, na pewno stałabym przy swoim, w końcu to ja mam być szczęśliwa a nie oni, ale studenci są uprzywilejowani. Z autobusie zniżki, na basenach zniżki, w kinach zniżki - studiowanie się opłaca. Już o tym zapomniałam, kiedy byłam w USA. W podatkach także zniżki. Cud miód. Interesuje mnie także program Erasmus, który umożliwia wyjazd na studia za granicę, coś a la wymiana, dowiedziałam się, że mają w ofercie uczelnie w Madrycie, a tam mieszka Susi. Poza tym studia kształcą - co prawda nie nauczą mnie tego co bym chciała, czyli biznesu i sprzedaży, ale czegoś uczyć muszą. Dlatego istnieją.

Przeszłam się po wszystkich czterech rzeszowskich uczelniach i na każdą z nich mogę zostać przyjęta z GED-em. Na tą, którą wybrałam, najtrudniej mi się dostać, bo kazali mi załatwić apostille. Jest to poświadczenie, że moje dokumenty nie są sfałszowane i wydaje je sekretarz stanu. Napisałam już do niego e-mail, mam nadzieję, że jakoś da się załatwić wszystko na odległość. Kiedyś można było prosić o to ambasadę, teraz już nie. W każdym razie mogę zostać przyjęta warunkowo, a apostille dostarczyć później.

Jeszcze nie wiem, co będę studiować. Każdego dnia zmieniam zdanie. Najpierw parę osób doradziło mi filologię angielską - znam już język, będzie łatwo. Napaliłam się na to, ale potem uznałam, że to trochę bez sensu. W teście uczelni, który miał wskazać odpowiedni kierunek wyszła mi ekonomia, więc postanowiłam studiować ją, w końcu już kiedyś o tym myślałam, ma ona coś wspólnego z biznesem. Potem pomyślałam, że lepiej zdobywać umiejętności praktyczne i zdecydowałam się na informatykę, w końcu fajnie byłoby projektować strony internetowe i wymyślać własne programy. Następnego dnia uznałam, że aby to robić, wystarczy przejść szkolenie, nie trzeba spędzać pięć lat na nauce, w końcu nie jest to moja wielka pasja. Potem stwierdziłam, że chcę zmienić uczelnię i może pójdę do Warszawy na psychologię, która mnie bardzo interesuje. Też się na to nakręciłam, ale po rozmowie z rodzicami stwierdziliśmy, że skoro nie jest to moja miłość i nie chcę robić kariery w tej dziedzinie, to po co wyjeżdżać gdzieś daleko, kiedy mogę studiować blisko domu. Wybrałam inną uczelnię i na początku zdecydowałam się na zarządzanie, ale zmieniłam na logistykę. Ech, w Stanach jest łatwiej. Na studiach wybiera się przedmioty i mogłabym się uczyć tego wszystkiego. W studiach mam jeszcze jeden cel, a mianowicie od dawien dawna mam upatrzone świetne studia podyplomowe - MBA. To będzie coś dla mnie, ale najpierw muszę zdobyć magistra. Kto wie, na co pójdę i gdzie będę za pięć lat. Pięć lat temu chciałam być drugą Supernianią, psychologiem dziecięcym, a okazało się, że kocham pisać i tańczyć.

Pamiętam, że naobiecywałam wam dawno czy mniej dawno temu różne posty tematyczne. Miało być coś o szkole, itd. Przy obecnej ilości komentarzy ciężko mi będzie to odnaleźć, więc bardzo bym prosiła tych, którzy proponowali tematy i zadawali pytania, aby się powtórzyli pod tym postem. Już niedługo coś dla was napiszę, jakoś dam radę znaleźć chwilkę czasu :)


Konkurs! (moja mina na miniaturze jest cudowna xD)


środa, 17 czerwca 2015

Sprzedaż książki

Nigdy bym nie przypuszczała, że po powrocie do Polski będę tak zajęta. Praca wre od rana do wieczora. Na szczęście już nie do nocy - przeszedł mi jet lag i chodzę spać o normalnej godzinie. Wcześniej kładłam się spać o pierwszej w nocy i miałam problemy z zasypianiem. Ruszyła sprzedaż książki i dziś parę godzin zajęło mi ogarnięcie przesyłek Allegro InPost - znalezienie czegokolwiek na ich stronie internetowej graniczy z cudem, nie będę nawet wspominać o wersji mobilnej, w placówkach nie mieli pojęcia, o co chodzi, dzwoniliśmy także do kilku kierowników i tym podobnych, też nam nie pomogli. Dobrze, że ludzie piszą o takich rzeczach na forach, dzięki ich wskazówkom zrozumiałam, jak to się wysyła i jeszcze dzisiaj pojadę wysłać książki do pierwszych klientów :) Kiedy otrzymacie przesyłki, zróbcie sobie zdjęcia z książką i wyślijcie mi na facebooku. Im bardziej kreatywne, tym lepiej!

Pierwsze sto osób otrzyma egzemplarz z autografem! Zamów już teraz: http://allegro.pl/maria-krasowska-wyspa-x-premiera-2015-i5455440093.html




Obcięłam wczoraj włosy! Czuję się świetnie, nie mogłam się doczekać nowej fryzury.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

WYSPA X

Nadeszła długo wyczekiwana chwila, zarówno przeze mnie, jak i przez wielu z was. Po miesiącach ciężkiej pracy i oczekiwań dobrnęłam do celu i wydałam "Wyspę X". Aby zamówić swój egzemplarz, wejdź tutaj: http://allegro.pl/maria-krasowska-wyspa-x-premiera-2015-i5455440093.html. (Jeśli aukcja się zakończy, nowa będzie dostępna na tym samym koncie). Chętnie odpowiem na wszystkie pytania w komentarzach :)

Zapraszam do świata Summer, Lilly i Jacka!

Pierwsze rozdziały dostępne są na blogu książki: http://wyspax.blogspot.com/


Wrażenia po powrocie

Czy ja kiedykolwiek byłam w USA? Gdyby nie ten blog, nie byłabym taka pewna. Mam wrażenie, jakbym nigdy nie wyjechała. Wszystko wydaje mi się takie samo. Pomijając otwarcie kebaba w okolicy oraz zawieszenie nowych tablic na przystankach autobusowych nic się nie zmieniło. Za to zmieniłam się ja. Czytałam kiedyś na blogu wymieńca, że po powrocie czuł, jakby on posunął się o rok do przodu kiedy inni zostali w miejscu. Nie do końca się zgadzam, ale bardzo dobrze opisuje to sytuację osób wracających z wymiany.

Leciałam z Austin do Detroit, potem do Amsterdamu, a stamtąd do Warszawy. Już przy drugiej przesiadce odczuwałam jet lag. Gdybym była w USA, byłby środek nocy i spałabym od paru godzin, a tu miałam dopiero ranek. Słońce raziło niemiłosiernie przez szklane ściany na lotnisku, myślałam, że zwymiotuję od tego światła. Bolała mnie każda unerwiona część ciała. W samolocie spałam tylko godzinę, próbowałam dłużej, ale się nie dało. Podczas ośmiogodzinnego lotu obejrzałam dwa filmy "The Maze Runner" i "If I Stay". Nie mogłam wytrzymać zmęczenia, więc znalazłam kanapę na lotnisku i zasnęłam tam na godzinę. Potem udałam się na kolejny samolot z nieco lepszym samopoczuciem. O dziwo przepuścili moje 35 kg bagażu podręcznego bez problemu.

Z Warszawy odebrali mnie rodzice. Kiedy Maja podbiegła do mnie, wybałuszyłam oczy ze zdziwienia. Urosła chyba o głowę! Przyczepiła się do mnie permanentnie na najbliższe dni. W samochodzie pytała non stop "w co teraz gramy?". W drodze do Rzeszowa pojechaliśmy do restauracji, zjadłam naleśniki z truskawkami i z białym serem. Niebo w gębie! Teraz codziennie jem biały ser, życie jest cudowne.

Zauważyłam, że jem o wiele mniej. To pewnie przez chemię zawartą w amerykańskim jedzeniu byłam wiecznie głodna. Dzisiaj na śniadanie zrobiłam sobie płatki owsiane na wodzie z truskawkami od babci - tak samo jadłam w USA. Płatki smakowały zupełnie inaczej, do tego trzeba było je mocniej pogryźć, a przecież to niby to samo. Normalnie dwie godziny po czymś takim byłam głodna, a dzisiaj dopiero o czwartej po południu zorientowałam się, że pasowałoby coś zjeść. Często nie kończę porcji, nie chce mi się słodkiego, już chyba trochę schudłam. Bardzo się cieszę, że wróciłam.

Tęsknię tylko za jedną rzeczą - za ludźmi, a raczej za ich zachowaniem. W Polsce wszyscy wydają mi się teraz niegrzeczni i smutni - kontakty są bardzo formalne, nie każdy odpowie na zwykłe "dzień dobry". W sklepie baba wryła się przede mnie aby wziąć reklamówkę, mruknęła"przepraszam panią" takim tonem, jakbym była jej największym wrogiem, nawet na mnie nie popatrzyła. Brakuje mi tego całego "How are you? / Good!", bo mimo tego, że nie zawsze czułam się dobrze, po powiedzeniu tego uśmiechałam się i jakoś się lepiej robiło. Wczoraj jechałam rowerem po wąskiej ścieżce, zjechałam innym rowerzystom na bok, a oni nic nie powiedzieli, żadnego "dziękuję", unikali kontaktu wzrokowego. Albo chamstwo, albo przyzwyczaiłam się do dziękowania za wszystko po kolei. Albo oba. Pod tym względem wolę Amerykę.

Mama stwierdziła, że jestem uzależniona od telefonu, bo wysyłam zdjęcia do Susi przez cały czas i rozmawiam na Whatsapp. Całe szczęście, że ktoś stworzył tą aplikację, bardzo ułatwia komunikację, umożliwia dzwonienie i smsowanie za darmo, wystarczy mieć internet. Podobno w Hiszpanii i w Niemczech używają tego zamiast normalnego dzwonienia.


















piątek, 12 czerwca 2015

Ostatnie zakupy, pożegnanie Lary, dinner z Virginią

We wtorek z samego rana przyszła do mnie Lara, która mieszka w dzielnicy obok. Porozmawiałyśmy przez chwilę, po czym odprowadziłam ją do domu, ponieważ znam skrót przez las. Tego dnia zrobiło się upalnie i o dziewiątej rano ledwo dało się oddychać na zewnątrz. Droga do mnie zajęła Larze 40 minut, nie chciałam, aby wracała tak długo, więc pokazałam jej trzy razy krótszą. W lesie zrobiłyśmy ostatnie zdjęcia oraz nacieszyłyśmy się naturą.



Potem Jenn pojechała do dentysty, a mnie zawiozła do Walmartu. Musiałam kupić słodycze i generalnie wszystko, czego jeszcze nie kupiłam, a co chciałam zabrać do Polski. Wzięłam ze sobą duży koszyk na kółkach i naładowałam tyle artykułów, że musiałam któreś z nich odłożyć z powrotem na półkę z powodu braku miejsca w bagażu. Chyba, że... No właśnie, zawsze jest jakaś opcja. Stwierdziłam, że skoro biorę dwa bagaże podręczne, to co to za różnica, czy będą duże czy małe. Poleciałam na stoisko z torbami i kupiłam wielką torbę sportową za 14$. Potem pojechałyśmy do HEB na zakupy spożywcze, odwiozłyśmy je do domu, zabrałyśmy Jeffa i chłopców, i pojechaliśmy na lunch do japońskiej restauracji. Taki lunch mogłabym jeść codziennie, czuć, że jest świeży i zdrowy.



Po powrocie do domu spakowałam się, bagaż podręczny ważył 35 kg - 15 w walizce, 20 w torbie. Jednak dzięki takiemu rozwiązaniu nie musiałam ubierać wszystkich ciuchów na siebie, jedynie dwóch polarów nie dałam rady nigdzie wepchnąć, więc taszczyłam je po lotniskach. Przydały się w samolocie, kiedy klimatyzacja próbowała nas zamrozić. 



Wieczorem przyjechała do nas Virginia, Jenn ugotowała ostatni obiad w stylu hawajskim specjalnie dla mnie. Wszystko było pyszne, na pewno w którymś momencie stęsknię się za kuchnią japońską. Na deser zjedliśmy bananowe lody Ben & Jerry's oraz dwa smaki jakiejś innej firmy - zielona herbata oraz masło orzechowe z czekoladą. Pycha! Po jedzeniu dostałam prezent od Jenn i Virginii - naszyjnik w kształcie Teksasu!


Poniedziałek w parku wodnym

Rano zrobiłyśmy kanapki na drogę z Susi i jej host mamą, zebrałyśmy się i pojechałyśmy do Schlitterbahn - parku wodnego w New Braunfels, podobno najlepszego w kraju. Po drodze wstąpiłyśmy do szkoły host mamy Susi (jest nauczycielką), aby nakarmić jej kurczaki. W swojej klasie ma wysoki kosz z malutkimi kurczakami, nie wiem, jakie ma plany co do nich, na razie są tycie i siedzą jeden na drugim. W "wykluwaczu" znajdowały się jeszcze trzy jajka, w jednym z nich słyszałyśmy kurczaka. Chyba wykluł się później tego dnia. Po wizycie w szkole pojechałyśmy po koleżankę mamy Susi, a następnie do parku wodnego.


Było super, spełniłam swoje marzenie! Zawsze chciałam spłynąć zjeżdżalnią w tych wielkich przezroczystych kołach. Park był ogromny, składał się z dwóch części - starej i nowej, zlokalizowanych w innych częściach miasta. Między nimi jeździł autobus. W pierwszej części do wszystkich atrakcji wykorzystywano wodę z rzeki, często zjeżdżalnie kończyły się właśnie w rzece, za to w drugiej części były lepsze atrakcje, choć było ich mniej. Z trzech dużych zjeżdżalni na dwie trzeba było czekać przez godzinę w kolejce, ponieważ mieli tylko trzy pontony do jednej i dwa do drugiej, transportowane taśmą z dołu na szczyt wieży. Trochę schodziło, ale było warto.




moja ulubiona zjeżdżalnia

Wróciłam do domu późnym wieczorem, mama Susi mnie podwiozła. Jenn tego dnia pojechała do sklepu z muffinkami, więc na kolację zjadłam muffinkę czekoladową z masłem orzechowym:

Na lotnisku

(Post się nie opublikował na lotnisku, więc jest opóźniony.)

Jestem w Detroit, czekam na lot do Amsterdamu.

Dostałam wiadomość od Jenn, że w drodze powrotnej Liam powiedział "pick up Susi, pick up Susi, mommy". Już za nim tęsknię!





czwartek, 11 czerwca 2015

Niedziela nad rzeką

W niedzielny poranek wybraliśmy się do Austin nad rzekę razem z Virginią i jej chłopakiem Joelem. Śniadanie zjedliśmy w Taco Deli - Jenn jadłaby ich breakfast tacos codziennie, gdyby tylko mogła. Moim zdaniem są całkiem przyzwoite, na tyle dobre na ile może być mielonka dwóch czy trzech składników zawinięta w mączny placek. Poczekaliśmy, aż dojedzie do nas Virginia i Joel, zostawiliśmy samochody na parkingu i wyruszyliśmy na "wspinaczkę". Dziesięć minut drogi kamienistą ścieżką i to wcale nie pod górę, ale za to w sam raz dla Colta i Liama. 



Doszliśmy nad rzekę i znaleźliśmy skały, na których usiedliśmy w cieniu drzew. Wybraliśmy kiepskie miejsce na pływanie, ponieważ prąd na środku rzeki był tak mocny, że przewracał każdego, ale za to na brzegu można było wejść do wody. Po ostatnich opadach rzeka odżyła, wcześniej groziło jej wyschnięcie. Bardzo mnie ucieszyła ilość ludzi, którzy przyszli wypocząć na świeżym powietrzu - około południa zrobiło się tłoczno od rodzin z dziećmi i z psami. Jenn powiedziała, że to typowe dla Austin, powszechny model rodziny to 2 rodziców + co najmniej 2 dzieci + co najmniej jedno zwierzę, w 90% pies, często dwa lub więcej.



Liam i Colt byli wniebowzięci. Ich ulubionym zajęciem stało się rzucanie kamykami, robili to z ogromną pasją. Mam nadzieję, że hości będą im częściej fundować podobne atrakcje, takich uśmiechów dawno nie widziałam. Zwykły kamień może czynić cuda! Colt także wspinał się na skały i na drzewa (robi to odkąd zabrałam go do parku i zademonstrowałam wspinaczkę), a ja w tym czasie stałam na płyciźnie i zażywałam darmowego pedicure. W rzece pływało mnóstwo rybek, które jedzą suchy naskórek, spodobały im się moje stopy oraz małe stópki Liama.

Szkoda mi się zrobiło, kiedy dowiedziałam się, że dla Colta i Liama była to pierwsza atrakcja na zewnątrz (poza plażowaniem na Hawajach w przypadku Colta). Muszę namówić hostów, żeby częściej zabierali ich na takie wyprawy. Nie ma nic lepszego niż świeże powietrze, bardzo fajnie spędziliśmy czas nad rzeką.

Przed powrotem do Polski chciałam pojechać do restauracji Texas Roadhouse, więc wybraliśmy się do niej wieczorem, zabraliśmy też Susi. Słynie ona (restauracja) ze steków, są pyszne, do tego kocham ich bułki z masłem cynamonowym oraz orzeszki ziemne do własnoręcznego rozłupania - skorupki rzuca się na podłogę. Obie objadłyśmy się na maksa, nie mogłyśmy przestać jeść, tak nam smakowało. Po jedzeniu Susi zrobiła nam rodzinne zdjęcie - w porę zorientowałam się, że nie mam ani jednej fotki z hostami. Jednak powinniśmy zrobić je wcześniej, mielibyśmy mniejsze brzuchy. 

Później hości zawieźli nas do domu Susi, gdzie zostałam na noc, ponieważ następnego ranka jej mama zabierała nas do parku wodnego, ale o tym w kolejnym poście. Rozmawiałyśmy długo, położyłyśmy się spać bardzo późno. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałam dłużej niż sześć godzin. Być może w sobotę. Nagrałyśmy filmik "best friend tag", zalewałyśmy się przy tym śmiechem, zobaczycie go w wakacje. Wyszedł przekomicznie.

W tle orzeszki i bułka, na dole sałatka dołączona do zamówienia.
Po zjedzeniu tych trzech rzeczy czułam się pełna, a główne danie jeszcze nie nadeszło.

Stek, słodki ziemniak, krewetki i tosty

Susi je bułkę xD

Zdjęcie z hostami :)

środa, 10 czerwca 2015

Wracam

Jest przed piątą rano. Poszłam spać o północy, wcześniej zadzwoniłam do Susi, w ogóle nie mogłam zasnąć, teraz też nie mogę. Smutno mi i tęskno, ściska mnie w żołądku. Mimo narzekań na Amerykę i narzekań pod postami, że narzekam na Amerykę, zostawiam w tym kraju kawałek mojego serca czy tego chcę czy nie. Ten rok zdecydowanie był największą przygodą w moim życiu i gdybym miała cofnąć się w czasie i jeszcze raz wybierać, wyjechałabym się na wymianę na milion procent i niczego bym nie zmieniała. Absolutnie niczego, wbrew pozorom. Z cytryn zrobiłam lemoniadę i dosłodziłam cukrem, którego nie brakowało. Za cztery godziny będę unikać spojrzeń stewardess na lotnisku, szmuglując na pokład samolotu dwa gigantyczne bagaże podręczne, przekraczające limit zarówno pod względem objętości jak i wagi. Walizka 15 kg, torba 20 kg. Trzymajcie kciuki i życzcie szczęścia, przyda mi się.


Zakupowa sobota z Virginią, sernik i dance recital

Znowu mam zaległości na blogu, ale ostatnie dni mojego pobytu w Ameryce są tak pełne atrakcji, że nie mam czasu skleić choćby zdania. Dzisiaj wstałam o szóstej rano, więc korzystam z okazji i piszę.

W sobotę zrobiłyśmy "Jenn & Maria Day". Zostawiłyśmy Jeffa z dziećmi w domu i pojechałyśmy na miasto - zakupy, jedzenie, załatwianie sprawunków. Najpierw wstąpiłyśmy do banku, ponieważ musiałam zamknąć konto utworzone dwa miesiące temu. Potrzebne mi było jedynie do zdania GED, musiałam potwierdzić, że mieszkam w Teksasie, za pomocą wyciągu bankowego. Pracownik mnie pamiętał, więc powiedziałam, że wracam do kraju i jestem zmuszona zamknąć konto. Podczas przeprowadzania procedur komputerowych zauważył, że w ogóle konta nie używałam. Zmyśliłam, że potrzebowałam zapasowej karty, gdyby polska nie zadziałała. Nie żeby go to obchodziło.

Na lunch udałyśmy się do Cheesecake Factory. Hości przywieźli mi ich sernik dwa razy, kiedy jedli tam ze znajomymi, a ja zajmowałam się Coltem i Liamem (to dużo powiedziane, bo wychodzili na spotkania w nocy, więc dzieci już spały). Opisywałam go kiedyś, jaki jest pyszny. Ponieważ restauracja znajduje się w północnej części Austin, bardzo oddalonej od nas, to nigdy nie jeździmy tam na dinner, bo zanim byśmy dotarli na miejsce, Colt i Liam wściekliby się z głodu i ze zmęczenia. Jenn mnie rozpieszcza pod koniec wymiany i udajemy się wszędzie tam, gdzie mam ochotę, lub tam, gdzie kiedyś chciałam pojechać i już zapomniałam.







W restauracji spotkałyśmy się z Virginią - przyjaciółką host mamy. Na początku podano nam dwie bagietki - brązową i białą. Ta pierwsza była pyszna, słodka, bo barwiona karmelem. Zamówiłyśmy jedzenie "family style", powszechnie praktykowane na Hawajach - kilka dań stoi na środku stołu i każdy nakłada to, na co ma ochotę. Nastawiłam się na ósmy cud świata, tak wychwalana jest ta restauracja, ale się rozczarowałam. Przystawki były pyszne - smażone kulki z krewetek oraz zawijane warzywa na sposób azjatycki naprawdę mi smakowały. Jako dania główne zamówiłyśmy chińską sałatkę z kurczakiem oraz jakiś makaron z warzywami. Na sałatce nie było prawie nic oprócz sałaty i klusków ryżowych, które smakowały jak wafle ryżowe, czyli nijak. Makaron był zwykłym makaronem z kawałkami kiszonych śliwek i brokułami, zawierał śladowe ilości orzechów i ewentualnie warzyw. Virginii i Jenn smakowało, mi w sumie też, było w porządku, ale sama ugotowałabym lepsze.


W USA picie składa się w 90% z lodu, za to można prosić o dolewkę dowolną ilość razy.
Można też poprosić bez lodu.

Wydaje mi się, że restauracja ta słynie z serników, jak sama nazwa wskazuje, a nie z normalnego jedzenia. Polskich serników (najlepszych na świecie, według mojej stronniczej opinii) nie przypominają, ponieważ biały ser jest tu nieznany, a to w końcu główny składnik sernika, więc zastępują go cream cheese, który jest tak do niego podobny jak frytki do ziemniaków. Jednak tak samo jak frytki smakują dobrze, sernik jest pyszny. Wpiszcie w Google "cheesecake from cheesecake factory" i sami się przekonajcie. Ślinka cieknie na sam widok.



mój sernik - kokosowo-karmelowo-czekoladowy

sernik Virginii o smaku Oreo



Po jedzeniu pojechałyśmy na zakupy do centrum handlowego "Domain", które znajduje się na zewnątrz - nie jest budynkiem, ale rządem sklepów. Jenn i Virginia kupiły trochę ubrań, ja nic nie kupiłam, mam już wystarczająco wiele gratów i nie wiem, jak przytaszczyć je do Polski, ale coś wymyślę. Chodziłam z nimi i rozmawiałam, oczekując na opuszczenie galerii, ponieważ sklep, do którego chciałam pójść - Hobby Lobby - znajduje się w innym centrum handlowym - Southpark Meadows. Spędziłam w nim prawie godzinę, buszując między alejkami i oglądając dosłownie wszystko. Co tydzień dostaję od nich kupon na -40% na jeden produkt w normalnej cenie, więc postanowiłam kupić jedną rzecz, nie za ciężką, abym dała radę zabrać ją do Polski. Zdecydowałam się na silikonową formę do pieczenia cake pops - ciastkowych lizaków.


ciekawa ławka

Na kolację zjadłam jabłko - obżarłam się sernikiem do tego stopnia, że na myśl o dużej porcji jedzenia mdliło mnie.

Wieczorem pojechałyśmy do Performing Arts Center, czyli coś pomiędzy domem kultury a teatrem, na dance recital jednego z miejscowych studio tanecznych. Recital to pokaz wystawiany po zakończeniu sezonu, gdzie tancerze pokazują wszystkie tańce, których nauczyli się przez dany rok. Był to pierwszy recital, jaki było mi dane obejrzeć na żywo i bardzo mi się podobał. Daleko mu było do poziomu Dance Moms, ale wbrew pozorom nie cały kraj tańczy jak Maddie Ziegler. Szkoda, że nie udało mi się pojechać na żaden konkurs taneczny lub wystąpić w recitalu czy czymś podobnym, ale mój rok i tak był fantastyczny. Zamiast tańca pograłam w tenisa i bardzo mi się podobało.




Wspominając o Hawajach w jednym z poprzednich akapitów przypomniałam sobie, że ktoś prosił w komentarzach o porównanie rożnych stanów. Muszę was rozczarować, nie mam zielonego pojęcia o innych stanach, może o Hawajach bym coś wiedziała, ale na tym moja wiedza się kończy. Sami Amerykanie znają tylko ten stan, w którym mieszkają. Dla przykładu powiem, że ludzie z północy myślą, że na południu każdy nosi strój kowboja i jeździ konno do pracy i do szkoły. Może wam się to wydawać dziwne, ale pomyślcie sobie, ile byście napisali, gdyby ktoś was poprosił o opisanie wszystkich krajów Europejskich. Znając mnie, nie wymieniłabym nawet wszystkich państw. Tak samo ma się sprawa ze stanami. Ale jestem pewna, że w internecie znajdziecie wiele informacji. Polecam poszukać blogów innych wymieńców, to będzie najlepsze źródło, ponieważ miejscowi patrzą na świat inaczej niż europejscy nastolatkowie, a dla was druga z perspektyw pewnie okaże się ciekawsza.