Dyrekcja wygoniła nas w piątek z budynku szkolnego w porze lunchu, zostaliśmy skierowani na stadion futbolowy. Wybaczcie, muszę "narzeknąć" ostatni raz: kto każe 2,5 tysiącom osób spędzić 80 minut na metalowych trybunach w pełnym słońcu?! Biegiem wyprzedziłam tłum i jakimś cudem udało mi się upolować miejscówkę pod drzewem i zarezerwować miejsca dla wszystkich koleżanek. Rozmawiałyśmy zakończeniu wymiany i o tym, jak będziemy się kontaktować, kiedy wrócimy do naszych krajów. Znajomi Sophie, którzy wrócili z wymiany, powiedzieli, że po powrocie ma się wrażenie, że nigdy się nie wyjechało. Jeszcze nie wróciłam, ale wyobrażam sobie, że po części tak właśnie będę się czuła. Jeśli chodzi o kontaktowanie się ze sobą, to będziemy używać Skypa oraz aplikacji WhatsApp. Dzięki niej można dzwonić za darmo do osób z całego świata, wystarczy mieć internet.
Po lunchu udałyśmy się z Mirabelle i z Susi na tańce, choć akuratniej byłoby powiedzieć, że na kabaret. Prezentowaliśmy nasze choreografie, mieliśmy trzy tygodnie na ich wymyślenie i przećwiczenie oraz na nagranie filmiku i oddanie go nauczycielce. Usiedliśmy na podłodze, zgasiliśmy światło i rozpoczęliśmy show. Nasz filmik poszedł jako drugi. Kiedy wystartował, dostałyśmy z Susi takiej głupawki, że nie mogłam oddychać. Nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak śmiałam. Być może nigdy. Zresztą co tu wiele mówić, obejrzyjcie sami: https://www.youtube.com/watch?v=YhoVrPRJKEc.
Resztę lekcji przegadałam z Susi, Mirabelle wciąż była obrażona za wczorajszy incydent podczas lunchu, kiedy poprosiłam ją o powiedzenie czegoś po polsku, a ona się na mnie wkurzyła, że się z niej wyśmiewamy, bo nie potrafi tego wymówić. Nie wiem, co się jej stało, często żartujemy z naszych języków i nikt nie bierze tego na poważnie. Moją misją stało się wytykanie akcentu Susi przynajmniej dziesięć razy dziennie i mamy z tego kupę śmiechu. Mirabelle przez godzinę oglądała chińskie opery mydlane, a my z Susi ukradkiem patrzyłyśmy na ekran i komentowałyśmy sceny. Biedna, miała słuchawki w uszach i nie zdawała sobie sprawy z naszych konspiracji. Nigdy nie zapomnę tego dialogu:
Ja: Ciekawe o czym są te chińskie opery mydlane?
Susi: <piskliwym głosem> "O nie! Ten ryż jest niedogotowany!"
Rozmawiałyśmy także o naszym spotkaniu w Hiszpanii za rok. Wpadłam na pomysł, że zamiast lecieć samolotem, pojadę samochodem, po drodze zgarnę Larę i Sophie, i pojedziemy zwiedzić Paryż. Muszę zrobić prawo jazdy jak najszybciej i jeździć ile się da, aby mieć wprawę. Skoro praktycznie każdy potrafi prowadzić, nie może być to takie trudne! To dopiero byłaby przygoda - samochodem przez trzy kraje, cztery, jeśli liczyć Polskę. Oby poszło zgodnie z planem! Nie mogę się doczekać. Tak się nakręciłyśmy z Susi na wspólną wyprawę, że nie mogę przestać o niej myśleć, mimo że został ponad rok. Zrobiłam także listę celów na najbliższe miesiące, co muszę osiągnąć, jak zarobić na podróż. Wydanie książki upasowało się na górze piramidy jak Maddie Ziegler.
Ostatnią lekcją był angielski, a raczej test końcowy z angielskiego. Pytań było jedynie szesnaście, dziesięciolatek by sobie z nimi poradził. Wystarczyło przeczytać krótki tekst i odpowiedzieć, o czym był, ewentualnie poprawić błędy w zdaniach. Banał. Wszyscy skończyli w paręnaście minut, została nam ponad godzina wolnego czasu. Spożytkowałam go czytając "UnSouled" - trzecią część "Podzielonych", wydaje mi się, że nieprzetłumaczoną na polski, a szkoda, bo książka jest genialna. Oby ją przetłumaczyli, na pewno sporo zarobią. Potem wdałam się w rozmowę z Mirabelle, której przeszedł zły humor i znów jest sobą. Po zakończeniu lekcji podeszłyśmy do nauczyciela - Mirabelle wręczyła mu prezent - pamiątki z Chin, a ja poprosiłam o wspólne zdjęcie. Jestem na siebie zła, bo dalsze ujęcie wyszło zamazane i nie sprawdziłam tego na czas, ale na szczęście bliższe wyszło dobrze. Nauczyciel dał mi swój numer telefonu i poprosił, abym wysłała mu te zdjęcia, po czym zamieniliśmy kilka słów i pożegnaliśmy się. To była nasza ostatnia lekcja z nim W ŻYCIU. Mój mózg nie przyjmuje do wiadomości faktów w tym stylu. Dalej to do mnie nie dociera. A propos końców, dziś był także ostatni dzień, kiedy kończyliśmy szkołę o 16:00. W przyszłym tygodniu kończymy o 12:15, mamy dwa egzaminy dziennie.
Po powrocie ze szkoły pojechaliśmy z hostami na ceremonię zakończenia przedszkola. Colt i jego koleżanka Audrey byli jedynymi, którzy od września pójdą do szkoły, więc wszystko skupiało się na nich. Dzieci było jedynie dwadzieścia, ponieważ do tego przedszkola chodzą jedynie dzieci nauczycieli. Na początku starsze dzieci, czyli od dwóch lat wzwyż, zaśpiewały pioneskę, potem mniejsze dzieci próbowały zrobić to samo, ale to raczej przedszkolanka śpiewała, a one się wierciły, no ale kto się łudzi, że sześciomiesięczny maluch cokolwiek zaśpiewa, nie wspominając o mniejszych dzieciach. Za to wyglądały przesłodko! Po piosenkach Jenn zaprezentowała filmik ze zdjęciami z całego roku szkolnego z wyróżnieniem Colta i Audrey. Pracowałyśmy nad nim do późnej nocy poprzedniego dnia, było warto. Następnie rozdano nagrody w postaci słodyczy - każda z nazw odpowiadała danemu słodyczowi i temu, za co laureat został wyróżniony. Na przykład nagrodę o nazwie batona Almond Joy (migdałowa radość) otrzymywało najbardziej radosne dziecko. Później Colt i Audrey dostali prezenty, dla gości wniesiono mufinki i ciastka Oreo, co stało się moją kolacją i na tym zakończyła się uroczystość.