czwartek, 27 sierpnia 2015

Poradnik wymieńca #4 - Amerykańscy znajomi

Na wstępie pragnę podziękować wszystkim siłom wyższym  za to, że nie byłam jedynym wymieńcem w moim High School. Gdyby nie koleżanki-wymieńcy, mój rok w USA byłby ubogi w życie towarzyskie. Dlaczego? Co jest nie tak z Amerykanami? Nic, po prostu ich kultura jest inna.

Po przybyciu do USA musiałam znaleźć sobie znajomych, aby nie kisnąć przez bite dziesięć miesięcy w stajni zwanej domem pierwszych hostów. W pierwszym tygodniu poznałam pięć koleżanek: Kaeleigh, host siostrę, która na facebooku sprawiała wrażenie bratniej duszy, niestety na miejscu nie interesowała się mną zbytnio. Była miła, ale zamieniałyśmy zaledwie kilka zdań dziennie. Gdy zaczynałam rozmowę, ta szybko trafiała na martwy punkt. Przez internet naobiecywała mi, jak wiele będziemy robić razem, jak będzie super, jak wymyślimy duet taneczny i pojedziemy na konkurs tańca. Mimo mojej inicjatywy po przyjeździe okazało się, że to tylko puste słowa. Dalej nie mogę zrozumieć, jak można najpierw zdecydować się na goszczenie wymieńca, a potem totalnie go olewać. Nieważne. Przejdźmy dalej.

Poznałam także exchange siostrę z Chin, Mirabelle. Obie przechodziłyśmy przez to samo - ta sama host rodzina, te same problemy. Tylko ona i host tato ze mną rozmawiali. Mówiąc "rozmawiali" mam na myśli interesowanie się drugą osobą, a nie grzecznościowe zwroty, wołanie na obiad i przypominanie o obowiązkach domowych. Poza faktem, że kiepsko znała angielski i rozmowa z nią wymagała odrobiny cierpliwości i zrozumienia, co nie było trudne, gdyż mój angielski był kiedyś na jej poziomie i wiedziałam, co chce powiedzieć, wszystko dobrze się układało, opowiadałyśmy sobie o swoich krajach, robiłyśmy mini piżama party i gotowałyśmy od czasu do czasu jadalne jedzenie, tak dla odmiany. Chwała Bogu za Mirabelle. Nie wiem, jak bym przetrwała sama. Pierwsza koleżanka znaleziona!

Sąsiedzi, znajomi host mamy, także gościli dwie exchange studentki - Jimin z Korei i Martę z Hiszpanii. Bardzo fajne dziewczyny, ale ich hości pozostawiali wiele do życzenia. Nie lubiłam tam chodzić, choć raz "uciekłam" do Jimin, kiedy miałam naprawdę dość mojego host domu. Marta była wtedy na treningu tenisa. Kiedy je poznałam, byłam przekonana, że Jimin jest Amerykanką, jednak okazało się, że jej wymiana zaczęła się zimą, więc miała za sobą kilka miesięcy amerykanizacji, nie miała też akcentu. Z oboma dogadywałam się dobrze, dużo rozmawiałyśmy w autobusie, jednak one wolały przebywać w swoim gronie niż spotykać się ze mną i z Mirabelle. Miałyśmy inne zainteresowania i osobowości.

Ostatnią osobą była Anna, nasza sąsiadka. Bardzo miła, niestety fałszywie miła. Do dziś nie wiem, czy mnie lubiła czy nie. Poznałam ją w trzeci dzień wymiany - zaprosiła ją do nas Kaeleigh za namową host taty, podobno były przyjaciółkami. "Zaprosiła"... rozmawiałyśmy na podjeździe, najwidoczniej tam nie wchodzi się do cudzego domu bez większego zaproszenia. Bo w sumie po co? Żeby się zaprzyjaźnić? Pfff, po co komuś coś takiego? Co prawda nigdy nie widziałam, aby rzekome przyjaciółki Anna i Kaeleigh się specjalnie ze sobą kontaktowały, ale pomińmy ten fakt. Anna miała psa i powiedziała, że możemy wspólnie chodzić z nim na spacery, aby coś razem porobić. Dałam jej mój numer telefonu, oczywiście nigdy do mnie nie zadzwoniła. Powoli zaczęłam sobie uświadamiać, że dane mi obietnice nigdy nie zostaną spełnione. Nigdy nie wybrałam się na spacer z Anną i nigdy nie wymyśliłam tańca z Kaeleigh. A nawet nie wiecie, jak bardzo tego chciałam. Raz wyszłam pobiegać i spotkałam Annę z psem, ale po paru zdaniach powiedziała, że musi iść do domu. Jak już mówiłam, Anna była miła, rozmawiałyśmy czasami w autobusie i powiedziała mi i Mirabelle, że zawsze możemy do niej przyjść, kiedy nie będziemy wytrzymywać w host domu. To od niej dowiedziałam się, co mówi o nas host mama za naszymi plecami. Za to kiedy przysiadłam się, aby jeść lunch z nią, z Martą i z Jimin, czułam, że nie chce ze mną rozmawiać. Miała już swoje amerykańskie życie, znajomych i nie potrzebowała wymieńca do kompletu.

Kiedy zaczęła się szkoła, poznałam Micaelę. Kiedy nauczyciel algebry przedstawił mnie klasie i powiedział, że jestem wymieńcem, wykrzyknęła "that's so cool!". Potem zawołała mnie do swojego stolika, kiedy szukałam miejsca podczas pierwszego lunchu i od tamtej pory siedziałam z nią i z jej przyjaciółką Ashley. Bardzo lubiłam je obie i dalej mam z nią kontakt. Za to one też były typowymi przedstawicielkami swojej nacji - naobiecywały mi gruszek na wierzbie i złotych gór, o tym pewnie rozpisywałam się w postach z września i października, i, niespodzianka, nie spełniły żadnej z obietnic. Miałyśmy między innymi zorganizować międzynarodowe piżama party i ugotować polskie jedzenie, pojechać do różnych sklepów, restauracji, miejsc i parków rozrywki. W drugim semestrze obiecała Cindy, że zabierze ją do Six Flags, nagrałam telefonem Cindy ich pinkie promise, oczywiście, niespodzianka, Cindy nigdy nie przejechała się amerykańskim rollercoasterem. Obietnice wobec żadnej z nas nie zostały spełnione, mimo to bardzo dobrze wspominam nasze wspólne lunche.

Wkrótce poznałam właśnie Cindy z Ekwadoru, zaraz potem Susi z Hiszpanii, późną jesienią Sophie, a zimą Larę. I los chciał, abyśmy się zaprzyjaźniły. Wszystkim nam brakowało tego samego - spędzania czasu z ludźmi. Wycieczek. Wyjść do kina. Życia. Zaczęłyśmy się organizować i zrobiłyśmy nocowanie u Cindy. Poszłyśmy do kina. Pojechałyśmy do Outletów. Zwiedziłyśmy Austin. I tak dalej, i tak dalej. Aby zdobyć przyjaciół, trzeba spędzać razem czas, poznać się, przeżyć przygody. Amerykanie tego nie robią. Niby mówią, że są BFF (przykład: Micaela i Ashley), a kilka miesięcy później widzę je w zupełnie innych gronach, nie rozmawiają ze sobą prawie w ogóle. Trochę jak w podstawówce. Poznajesz jedną osobę i jesteście najlepszymi przyjaciółkami, a pół roku później stwierdzasz, że kogoś innego lubisz bardziej i to z nim będziesz siedzieć i bawić się na placu zabaw. W High School jest identycznie. I to nie tylko moja opinia, podzielają ją zarówno moje koleżanki z wymiany jak i na przykład "Ssarusska" (usłyszałam to w jednym z jej filmików z jakąś inną dziewczyną, chyba o minusach życia w USA). Fakt, że amerykańscy nastolatkowie często zachowują się jak dzieci, potwierdza to, że ich rodzice są bardzo opiekuńczy. Jenn przyznała, że w Europie nastolatków traktuje się jak dorosłych (w pewnym sensie) a w USA nie. Co jest dziwne, ponieważ prawo jazdy robią w wieku 16 lat, pracują od 15-16 i już w gimnazjum wiele osób jest w związkach.

Później poznałam wiele innych amerykańskich koleżanek, fajnych, miłych... ale z wyżej wymienionych powodów zaprzyjaźniłam się tylko z wymieńcami.

Koniec opowiadania o znajomościach i pełnych narzekań dygresji, te historie w całości są spisane na blogu. Przejdźmy do konkluzji, bo niedługo napiszę biografię.

Nie wiem, jacy będą twoi amerykańscy znajomi. Wielu z was trafi na takie Micaele, Anny i Ashley, choć jestem przekonana, że znajdą się osoby, które się zaprzyjaźnią z Amerykanami. Pamiętaj, żeby nie brać do serca żadnych obietnic, bo na 99% nie zostaną spełnione. Jeśli ci się spodobały, zanotuj je i napisz książkę, gdzie bohater przeżywa przygody z tych obietnic. Pogódź się z losem i ciescie się wymianą! Jeśli w twojej szkole są wymieńcy, znajdź ich i porozmawiajcie. Kto wie, na jakich ludzi się natkniesz. Oczywiście będą i tacy z was, którzy jako jedyni w swoim dystrykcie otrzymają przywilej uczenia się w High School jako exchange student. Jeśli znajdziesz się w takiej sytuacji, polecam poznać jak najwięcej osób. Na pewno znajdzie się ktoś fajny.


  • Nie siedź codziennie z tymi samymi ludźmi na lunchu. 
  • Rozmawiaj z różnymi osobami z klasy, nie tylko z jedną czy dwiema. 
  • Nie ukrywaj się w ostatniej ławce, tylko wyjdź do przodu i wykaż się, a znajdą się tacy, którzy sami do ciebie podejdą. Naprawdę! 
  • Zapisz się na zajęcia dodatkowe i na sporty. 
  • Zapytaj hostów, czy nie mają znajomych w okolicy z dziećmi w twoim wieku. 
  • Wejdź na grupę twojego osiedla i poszukaj znajomych. 
Sposobów jest wiele, najlepiej próbować wszystkiego. Nie bójcie się świata, otwórzcie się na ludzi, a w czerwcu będziecie wspólnie z kimś płakać, że musicie się rozłączyć. Wymiana to czas, kiedy trzeba się przełamać i odważyć się na to, czego się wcześniej baliście. Pamiętam, kiedy bardzo chciałam zarobić parę groszy, aby kupić coś fajnego w cudownie wyposażonych amerykańskich sklepach. Wsiadłam na rower i jeździłam po okolicy, i każdemu, kto był na zewnątrz, proponowałam pomoc w ramach dorabiania sobie pieniędzy (koszenie trawy, babysitting, cokolwiek). Zdobyłam w ten sposób doświadczenie i kontakty, a przy okazji dowiedziałam się paru rzeczy. Nie napracowałam się, bo parę dni później zmieniłam rodzinę, ale liczy się sam fakt, że się próbowało. Więc próbuj! Powodzenia :)



8 komentarzy:

  1. ,, Z oboma ''
    Z obiema. :D
    Fajnie napisane i pisz tak dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super post! Bardzo dobrze piszesz:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że to też zależy od tego, na jakich ludzi się trafi. A te obietnice Amerykanów są takie grzecznościowe - jak się chce z kimś spotkać, to raczej trzeba samemu wyjść z inicjatywą. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Marysiu, a co pierwsza HostMama o was mówiła? Bo zabrzmiało dość podejrzanie :P

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam całego i nie wiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podczas lunchu dowiedziałam się od innej koleżanki, która jest nazsą sąisadką, że sami wieice kto źle się o nas wyraża za nazsymi pelcami i mówi, że nic nie roibmy w domu i nigdy nie pogamamy w gowotaniu, dlatego jemy pónźo obaid. Heloł, kto spzrąta cozdiennie w domu?! Kto gotował wczoraj pierogi? Jak widać moje wyisłki nawiązania kontaktu pozsły na manre, a próbowałam wielokrotnie

      Usuń
  6. Mimo ogólnie pesymistycznego wydźwięku, znalazłam jedno zdanie, które tak mi się spodobało, że je zapisałam. ,,Wymiana to czas, kiedy trzeba się przełamać i odważyć się na to, czego się wcześniej baliście." Tak bardzo się z tym zgadzam! Trzeba przełamywać się kilkanaście razy dziennie, robić pierwsze kroki i być otwartym, ale o ogromie satysfakcji jaką to przynosi - nie mówię:). Każda wygrana walka ze swoim strachem, nieśmiałością czy wstydem przynosi wielkie profity, uwierzcie. W ten sposób po tygodniu gram w szkolnej sztuce teatralnej, na korytarzu słyszę "Hi Ula" i robię poza szkołą coś innego niż nauka! Try and fail, but don't fail to try!

    Jestem w Austin - http://statesyear.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku,
tutaj możesz śmiało wyrazić swoją opinię. Jednak zanim to zrobisz, weź pod uwagę, że większość informacji na tym blogu to też opinie, takie same jak twoja. Nie musisz im wierzyć, nie muszą ci się podobać, ale musisz je szanować. Amen i zapraszam do komentowania :)