wtorek, 7 października 2014

State Fair in Dallas - czyli rzuć piłką za 5$ i opchaj się fast-foodami

Witajcie po długiej przerwie :)

W piątek po szkole zapakowaliśmy walizki do samochodu (jak zwykle z opóźnieniem, nie mogąc się wyrobić) i przed 19:00 ruszyliśmy do Dallas. Zabrałam laptopa i kilka fajnych filmów z filmoteki hostów. Amerykanie posiadają pokaźne kolekcje filmowe, gdyż tutaj nikt nie ściąga z torrentów. Legenda głosi, że ktoś coś kiedyś pobrał. W sklepach można dostać wszystkie filmy: stare, nowe, zafoliowane, używane... Co jakiś czas są promocje i da się upolować coś fajnego za 7$-9$, normalna cena to coś między 25$ a 30$. Drogo, ale ludzie i tak kupują, a filmy w dniu premiery sprzedają się jak świeże bułeczki. Po drodze poczytałam książkę, wciąż wertuję "Alchemika", brakuje mi czasu na czytanie, potem obejrzałam "Duże Dzieci" i się zdrzemnęłam.

Taki widok codziennie przed 19:00
Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na moje życzenie, gdyż miałam silną potrzebę skorzystania w Wytwórni Czekolady (WC). Pobiegłam w stronę wejścia, a kiedy drzwi się przede mną rozsunęły, lekko mnie zamurowało. Stacja była ogromna!!! Wyglądała jak małe centrum handlowe: można było kupić jedzenie w kilku punktach, stoiska z pamiątkami dla turystów zapełnione były czapkami, koszulkami i innymi częściami garderoby z teksańskim wzorem, kierowcy  tirów mogli zaopatrzyć się w części samochodowe i skorzystać z pralni. Tak potężną stację widziałam ostatnio podczas podróży autobusem do Włoch ładnych parę lat temu. Niestety nie mogłam przyjrzeć się wszystkiemu i porobić zdjęć, ponieważ reszta rodziny czekała na mnie w samochodzie. Na innej stacji sfotografowałam nietypowe słodycze:

Halloween nadchodzi...



Lody
Ciekawe, jak smakują... może je kiedyś kupię :)
moje ulubione gumy!
Jak śmieli wycofać co cudo z Polski?!

Później znów zasnęłam, a kiedy się obudziłam, byliśmy już w Dallas. Miasto nocą wyglądało bosko! Co prawda nie przejeżdżaliśmy przez zamieszkane dzielnice, ponieważ do hotelu prowadziła autostrada (tutaj do każdego miejsca można dojechać autostradą, zazwyczaj trzypasmową), ale centrum i tak zrobiło na mnie wrażenie. Wysokie wieżowce świeciły w różnych kolorach, a gigantyczne szklane budynki odbijały ich światło. Zrobiłam zdjęcia, mój aparat jest używany na maksa w ostatnich dniach, ponieważ chcieliście zdjęcia "wszystkiego amerykańskiego". Proszę bardzo :)






Mam jeszcze kilka zdjęć Dallas za dnia:




tak wygląda wjazd do każdego centrum sklepowego


a w oddali widać domy























Gdy zaparkowaliśmy przy hotelu, wysiadłam z samochodu z plecakiem na plecach i z bananem na twarzy. Było cicho, późno i chłodno, wiał przyjemny lekki wiaterek. Uwielbiam to uczucie, kiedy po długiej podróży wysiadam z samochodu, rozprostowuję zastałe stawy, udaję się do pokoju hotelowego, padam ze zmęczenia i idę spać, czekając na przygodę następnego dnia. Podróże to coś, co daje mi radość.

Hotel pozytywnie mnie zaskoczył. Nasz pokój był bardzo duży i nowoczesny, mieliśmy trzy pokoje i kuchnię oraz dwie fajne łazienki, a to dla mnie najważniejsze. Mogę spać na podłodze, ale muszę mieć porządną łazienkę, taka już jestem :D Zaklepałam prysznic jako pierwsza, wyjazdy na letnie kolonie od zarania dziejów czegoś mnie nauczyły, umyłam się i poszłam spać jako pierwsza, jednak wcześniej obejrzałam halloweenowy odcinek "Jessie" razem z Kaeleigh. W Stanach przygotowania do Nocy Duchów idą pełną parą od końca września, ale o tym w innym poście.

Rano wstałam jako pierwsza, więc przygotowałam się do wyjścia i poszłam na hotelowe śniadanko. Znów zostałam pozytywnie zaskoczona, jedzenie ze szwedzkiego stołu było bardzo przyzwoite, jednak host rodzina narzekała, że było niedobre. Najbardziej Kaeleigh, która nie trawi warzyw i naturalnych rzeczy, je w większości śmieciowe jedzenie. Każdemu pasowało co innego, zrobiłam dla was zdjęcia hotelu i bufetu:

















Przed południem nareszcie udało nam się opuścić hotel i o jedenastej byliśmy za festiwalu, festynie - jak zwał tak zwał. Skoro był to STANOWY festiwal, to spodziewałam się wielkich stoisk z jedzeniem typowym dla Teksasu, ludzi sprzedających rękodzieło i pamiątki, tancerzy i zespołów muzycznych z regionu, itp. itd. Taki zbiór kultury Teksasu. Jednak rzeczywistość okazała się kompletnie inna, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że jedziemy na coś takiego. Otóż festiwal składał się z trzech rzeczy:

Po pierwsze - jedzenie. Drogo i niezdrowo, nie powiem też żeby było jakoś specjalnie smacznie czy różnorodnie. Teren, na którym odbywał się State Fair był ogromny, jak kilkanaście wielkich boisk. Przynajmniej połowa była zastawiona przez budki z jedzeniem. Nie płaciło się pieniędzmi, tylko kuponami, które trzeba było nabyć w specjalnych kasach. Jeden kupon - 50 centów. Niektórzy kupowali po 100 sztuk na raz. Następnie z plikiem zielonych karteczek ustawiali się w kolejce do wybranej budki z paszą i zamawiali coś z niezwykle nierozbudowanego menu. Królowały nachosy, corn-dogi i burgery. Ceny kosmiczne - za porcję nachosów dla jednej osoby trzeba było zapłacić 16 do 20 kuponów. I pomyśleć, że dla takiej atrakcji zjechało się tu 60.000 osób. Z dziwnego jedzenia widziałam wielką nogę indyka, wydrążony ananas z sokiem w środku, mrożony banan w czekoladzie i kolorowej posypce, ciasto jak na pączki zrolowane w mega długi pasek grubości palca i zwinięte w kłębek jak koszmarnie kiepska pajęczyna, ociekające tłuszczem i posypane hurtową ilością cukru pudru, watę cukrową w workach za 10 kuponów (od dziś nie narzekajcie, że wata w Polsce jest droga!), lody w tej samej cenie i parę innych dziwactw. Oczywiście porobiłam zdjęcia :)






Mirabelle trzyma w dłoniach 15$, z czego 90% to cukier. Co się stało z tym światem?
JEDZENIE!!!
Jabłka w karmelu
lody i owoce w czekoladzie
mrożone banany









wyżej wspomniany ananas
Po drugie - karuzele, rollercoastery i tym podobne wesołomiasteczkowe atrakcje. Mieli tego całą masę: wielkie koło w stylu London Eye, wysoka karuzela z huśtawkami latającymi naokoło, statek kołyszący się do pionu... jednak nie mieli ogromnego rollercoastera, na którym blokują ludzi w specjalnych siedzeniach, żeby się nie wyleciało w kosmos, więc nie poszłam na nic, bo nic nie wydawało mi się zachęcające, poza tym mój budżet poważnie by ucierpiał, ponieważ za króciutki rejs statkiem z ryzykiem wymiotów trzeba było wyłożyć jakieś 30 złotych. Tego typu atrakcje zajmowały sporą część terenu.





Po trzecie - gry. Takie gry, jakie można zobaczyć w amerykańskich filmach i serialach. Rzucanie piłką w talerze, aby je rozbić, strzelanie do celu wodnymi armatami, gra w koszykówkę, przebijanie balonów rzutkami, łowienie kaczek i inne. Wielkie maskotki kuszące potencjalnych klientów zawieszone nad każdym ze stoisk (niemożliwe do wygrania, ale to szczegół) oraz dobrze wytrenowani pracownicy zachęcający do wzięcia udziału w ich grze co najmniej tak nachalnie, jak sprzedawcy na ulicach w Turcji. Tyle że tutaj nie można było się targować. Płaciło się także za pomocą kuponów, przez co ludzie wydawali więcej pieniędzy, bo łatwiej wręczyć komuś dziesięć zielonych karteczek, które nic nie znaczą, niż wydać pięć dolców na dwa rzuty piłką w ciężkie kręgle niemożliwe do przewrócenia.

W tej części festiwalu wzięłam udział, wydając 40 kuponów, co wystarczyło na cztery gry. Najpierw zagrałam w grę, która polegała na przewróceniu trzech butelek jedną piłką. Oczywiście w nie nie trafiłam, jak 99% osób :D Potem wzięłam udział w łowieniu kaczek: w basenie pływało ponad sto gumowych kaczek, trzeba było wyłowić dwie i spojrzeć, jaka litera jest napisana na ich spodzie. S - mała nagroda, M - średnia nagroda, L - duża nagroda. Nie muszę wspominać, że każdy wyławiał "S". No cóż, przynajmniej gwarantowali jakąkolwiek nagrodę. Ja wybrałam pluszowego różowego pączka wielkości dłoni.

Koleją grą, w której wzięłam udział, było przebijanie balonów. Na ścianie wisiały balony, dostawało się dwie rzutki wyglądające jak woreczki wypełnione mąką i trzeba było rzucić nimi z całej siły, aby przebić balony. Tutaj także nagroda była gwarantowana, nigdy w życiu nie widziałam prostszej gry, nie dało się nie trafić. Mirabelle była fenomenem, ponieważ rzuciła woreczkiem tak lekko, że odbił się od balona (który był niecałe 3 metry przed nią). W talerze też rzucała bez energii. Kaeleigh jej pomogła i rzuciła za nią drugą rzutką, aby wygrała jakąś nagrodę. Każda z nas dostała pluszowego lodowego rożka. Na koniec zagrałam w koszykówkę, oczywiście nie trafiłam, jakże by inaczej, obręcze koszy były zmniejszone do minimum i nie było kwadratów na planszach. Zrobiłam wam zdjęcia niektórych stoisk z grami:

Nasze lodowe nagrody :)






marzę o takim pączku, jaki wisi na górze <3







Na festiwalu było też kilka innych atrakcji. Jedną z nich była wystawa samochodów. Nie żeby miało to jakikolwiek związek z Teksasem... Mnóstwo samochodów i tyle. Zrobiłam zdjęcia kilku z nich, głównie po to, żeby pokazać je tacie, ale umieszczam je też tu, być może znajdzie się jakiś fan motoryzacji, który to czyta:




Był także ogromny namiot, w którym różne sklepy miały swoje stoiska. W jednej części można było zrelaksować się na fotelach z masażem, o ile miało się ponad 21 lat. No me gusta :( Dalej było stoisko z huśtawkami ogrodowymi. Spędziłam tam z Kaeleigh i Mirabelle sporo czasu, huśtałyśmy się tak długo, aż nas stamtąd wygonili. Stwierdzam, że muszę koniecznie zaopatrzyć się w takie cudo w przyszłości:





Dalej było stoisko z materacami. No nie, już bardziej nieteksasowo to się chyba nie da. Gdy obeszłyśmy z dziewczynami cały festiwal, to przyszłyśmy właśnie w to miejsce i testowałyśmy wielkie materace przez godzinę, zmieniając pilotem poziomy materaca pod głową i pod nogami oraz wypróbowując różne tryby masażowe. Po godzinie nas wygonili, więc poszłyśmy kupić coś do jedzenia. Kaeleigh i Mirabelle miały ochotę nachosy z wieprzowiną, brakowało im dwóch kuponów, więc się dołożyłam i pochłonęłyśmy całą porcję, siedząc na podłodze w namiocie z materacami. Mirabelle tak posmakowały, że pobiegła po kolejne 16 kuponów i wróciła z talerzem nachosów, tym razem z mieloną wieprzowiną, serem i pomidorami. Ja wyjęłam moje potężne zapasy jedzenia, które zabrałam z domu, i podzieliłam się z dziewczynami. Zjadłyśmy, krakersy, Pop Tarts oraz wafle ryżowe z masłem orzechowym. Uwielbiam tutejsze masło orzechowe, strasznie mi posmakowało, zabiorę ze sobą do Polski ogromny słój!
Nasze nachosy z wieprzowiną wątpliwego pochodzenia. Ale były dobre xD
Na festiwalu był jeszcze jeden namiot, w którym były stoiska z pamiątkami, jednak nie były to pamiątki z Teksasu (choć takie też występowały), ale mnóstwo niepotrzebnych badziewi oraz stosy rzeczy "Made in China", które rozśmieszały Mirabelle. Można było kupić nawet pamiątki z Indii! Jedyna rzecz, która mi się podobała, to torba na ramię z bardzo fajnymi ozdobami, jednak miała mało kieszonek, więc jej nie kupiłam.

To tyle, jeśli chodzi o przebieg festiwalu. Lekko się zawiodłam, oczekiwałam czegoś o wiele lepszego, co pokaże kulturę Teksasu, ale niewątpliwie warto było przyjechać, żeby wziąć udział w czymś tak typowo amerykańskim, jak te wszystkie gry. Miałam też jedno bardzo ciekawe religijne doświadczenie. W Ameryce ludzie są bardzo religijni, prawie każdy w coś wierzy, jednak religii jest tu co nie miara, a każda z nich ma mnóstwo gałęzi. Podczas przechadzki po festiwalu zobaczyłyśmy z dziewczynami stoisko, gdzie coś rozdawali, więc tam zajrzałyśmy. Myślę, że najłatwiej będzie to opisać w formie dialogu między mną a gościem przy stoisku:

Ja: - Cześć! Co to jest?
Koleś: - Cześć! Czy sprzedałabyś swoje oko za bilion dolarów?
- Yyy... nie.
- A czy sprzedałabyś dwoje oczu za trilion dolarów?
- Yyy... nie!
- Czyli twoje oczy są bardzo ważne, tak?
- Yyy... no tak.
- A czy twoja dusza jest ważniejsza niż oczy?
- Yyy... chyba tak...
- A gdzie pójdzie twoja dusza po śmierci?
- Yyy... mam nadzieję, że do nieba - powiedziałam, wskazując palcem w górę.
[to całe "yyy" mówiłam ze względu na niecodzienność tej konwersacji xD]
- W takim razie co trzeba zrobić, żeby pójść do nieba?
- No... trzeba być dobrym człowiekiem, co nie?
- W zasadzie tak. Ale tak naprawdę nic nie trzeba robić. Ponieważ Bóg nas kocha i nie mógł znieść, że idziemy do piekła, więc zesłał na Ziemię Jezusa, żeby umarł za nasze grzechy: moje, twoje, twoje i twoje. Więc teraz nic już nie musimy robić, każdy pójdzie do nieba.

Tutaj nasz nowy znajomy pokazał nam taką oto tabliczkę z tekstami z Biblii na poparcie swoich słów. Ja oczywiście zrobiłam jej zdjęcie, aby dokładnie opowiedzieć wam całą historię.


Przez całą rozmowę z tym kolesiem miałam na twarzy lekki uśmiech niedowierzania i rozbawienia, sytuacja była naprawdę niecodzienna. Po wyjaśnieniu tych wersetów z Biblii koleś zaczął mówić jakąś modlitwę, a my po nim powtarzałyśmy słowa :D Potem powiedział nam, że wszystkie pójdziemy do nieba, dał nam lizaki, monety na pamiątkę, mini książeczkę z kawałkiem Biblii i zabawkowy banknot 1.000.000.000.000.000.000$ (mogłam pomylić kilka zer, wybaczcie). Z uśmiechem na ustach pożegnał nas i odeszłyśmy w siną dal. Mój czekoladowy lizak oczekuje na rozpakowanie :)

A oto zdjęcie budki tego kolesia, jego akurat nie ma na zdjęciu:


Na kolację pojechaliśmy do dalszej kuzynki Lynne - Deborah, która mieszka w Dallas razem ze swoim mężem i z mamą. To było następne nowe doświadczenie. Ich dom był ogromny, cała dzielnica była bardzo bogata, porobiłam dla was zdjęcia:





Pierwszy raz znalazłam się w amerykańskim domu, w którym był porządek! Już nabrałam przekonania, że Amerykanie pochodzą z rodu Augiasza i dlatego ich domy wyglądają jak stajnie, a tu taka niespodzianka! Poczułam się trochę jak w domu: żadnych bzdetów na półkach, czyściutka kuchnia, każdy przedmiot miał swoje miejsce w szafce, nie zagracał pomieszczenia. Ogród także był fajny, ci ludzie mieli basen i mnóstwo leżaków oraz stół na zewnątrz, mogłabym tam spędzić cały dzień!

Deborah i jej rodzina są bardzo religijni. Przed kolacją wszyscy usiedliśmy przy stole i złapaliśmy się za ręce, a jej mąż podziękował Bogu za wspólny posiłek. Dopiero potem zaczęliśmy jeść. Jako danie główne zaserwowano domowej roboty hamburgery oraz sałatkę, arbuza i nachosy. Wszyscy tutaj kochają nachosy, sama się do nich przekonałam :) Debora była przemiła, cały czas nas podziwiała, że zdecydowałyśmy się na wymianę, powiedziała, że będzie się za nas modlić i niech nas Bóg błogosławi. Kiedy zaczęłyśmy nakładać jedzenie, powiedziała że absolutnie nie obrazi się, jeśli czegoś nie zjemy, ponieważ ona była w wielu krajach i wie, że w innych kulturach je się co innego. Bardzo interesowała się Polską i Chinami, rozmawiałam z nią i z Mirabelle aż do późnej nocy. Po obiedzie przyjechała także jej córka, kolejna przemiła osoba, razem z mężem i z dziećmi. Trochę się przeraziłam, kiedy Deborah śpiewała z rocznym dzieckiem piosenkę o Jezusie, który umarł na krzyżu dla ludzkości. Lekko drastyczne moim zdaniem.

Pokazałam jej wszystkie moje zdjęcia z facebooka, prezentując polską kulturę i moją osobę: zdjęcia placków mojej babci - najlepszych placków na świecie, oraz moich muffinek halloweenowych, zimowych i urodzinowych. Powiedziałam, że to geny babci :) Deborah była pod wrażeniem tych wszystkich wypieków. Sama upiekła tego dnia ciasto dyniowe, które bardzo mi smakowało, w ogóle nie smakowało jak dynia. Przypominało ciasto marchewkowe, które piekłam kilka razy i które uwielbiam. Poprosiłam ją o przepis i była wniebowzięta, że tak mi smakuje, a jak wzięłyśmy z Mirabelle dokładkę to aż nas przytuliła z radości.

muffinki Halloweenowe mojej roboty :)

 Z rodziną Deborah
Porozmiawiałyśmy o weselach w Polsce i w USA, jak jej powiedziałam, że u nas się baluje do rana, to aż nie mogła uwierzyć! Tutaj na weselu je się obiad, kolację, i do widzenia. Zauważyłam, że Amerykanie są bardzo nierozrywkowym i aspołecznym narodem. Owszem - na ulicy każdy powie ci "cześć, jak się masz?", ale żaden znajomy nie przyjdzie na plotki, herbatkę, deser. No, może bardzo rzadko, jeśli już to na specjalne okazje, np. na urodziny. Nie wiem, czy tak jest w całych Stanach, ale w Teksasie niestety tak. Nie mogłabym tu zostać na stałe. Lubię widywać się ze znajomymi, chodzić do kina i do galerii kiedy mi się podoba a nie tylko w weekendy, bo na tygodniu nie ma czasu, lubię rodzinne odwiedziny i imprezy z mnóstwem pysznego polskiego jedzenia. Jedyna rzecz, która jest lepsza w USA, to szkoła. Szkoła jest cudowna, każdego ranka wstaję z uśmiechem na twarzy i nie mogę się doczekać lekcji. Brzmi nienormalnie, ale tak jest. W domu prawie nic nie trzeba się uczyć, wszystko pamięta się z lekcji. Są jeszcze inne fajne rzeczy w USA, np. lody Ben&Jerry's, Dr. Pepper, miętowe M&M's, pyszne masło orzechowe, Hubba Bubba i parę innych, ale zawsze można zabrać spory zapas do Polski :)

 W drodze powrotnej do domu wstąpiliśmy do czeskiej piekarni przy autostradzie. John kupił masę drożdżówek z jabłkami, serem oraz z kiełbasą i kapustą, ale nie ma porównania z prawdziwymi drożdżówkami z Polski. Były dobre, ale do naszych wiele im brakuje :) John kupił nam także po kawałku ciasta, moje wyglądało tak (red velvet cake z białą czekoladą) i było przepyszne:


Tak wyglądała piekarnia:






A oto reszta zdjęć z festiwalu, które gdzieś trzeba upchnąć:


















Tak mi się podobała fryzurka tej dziewczynki, że aż zrobiłam jej zdjęcie :)
Kaeleigh i Mirabelle od tyłu




Moje fryzjerstwo w samochodzie:

warkocz z 2 pasemek

warkocz z 4 pasemek

7 komentarzy:

  1. Super post! Bardzo podoba mi się ten dom tych krewnych;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. łał, to musiała być świetna przygoda! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. super fryzurki na końcu:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Marysiu, świetnie, że dajesz tyle zdjęć :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cześć Marysiu,
    skoro trochę już polubiłaś nachos, a chciałabyś pozostać na diecie bezglutenowej, to może (mimo mniejszej ochoty na gotowanie w nowym, tymczasowym domu) chciałabyś upiec zdrowe nachos...? Kaeleigh i Mirabelle mogłyby ci w tym pomóc i jeśli im posmakują (a gwarantuję, że tak) w ten sposób przestawić się na zdrowszą kuchnię, nie rezygnując tym samym z jednej z ulubionych przekąsek.
    Musiałabyś tylko sprawdzić, czy w tamtejszych sklepach dostępna jest kasza jaglana (czyli proso, po ang millet i przyprawa - papryka wędzona).
    Pozdrawiam, Ania-curcia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo fajny pomysł, koniecznie muszę spróbować! Może nie w Ameryce, bo w tutejszej kuchni trudno cokolwiek zrobić, ale po powrocie do Polski na pewno :) Cieszę się, że czytasz mojego bloga!

      Usuń
    2. ;-) czytam, czasem czytam, żeby dowiedzieć się co słychać w "wielkim świecie"... ;-)

      Usuń

Drogi czytelniku,
tutaj możesz śmiało wyrazić swoją opinię. Jednak zanim to zrobisz, weź pod uwagę, że większość informacji na tym blogu to też opinie, takie same jak twoja. Nie musisz im wierzyć, nie muszą ci się podobać, ale musisz je szanować. Amen i zapraszam do komentowania :)