wtorek, 5 sierpnia 2014

SOS, help, pomocy! Doradźcie mi lepszy początek książki!

Witajcie :)

Jestem na etapie rozsyłania mojej książki po wydawnictwach, jednak po wielu sugestiach znajomych zdecydowałam się przystopować na chwilę i jeszcze raz napisać początek historii. Kiedy pisałam go po raz pierwszy, nigdy wcześniej nie stworzyłam nic poza wypracowaniem w szkole, więc daleko było mu do doskonałości. Mimo licznych poprawek dostałam wiele opinii, że kolejne rozdziały są pisane o wiele lepszym i bardziej rozwiniętym językiem, dlatego napisałam początek jeszcze raz. Teraz nie potrafię zdecydować, który jest lepszy, dlatego proszę Was o pomoc. Poniżej zamieszczam nowy pierwszy rozdział i stary pierwszy rozdział i żywię głęboką nadzieję, że są tu tacy, którym będzie się chciało przez to przebrnąć i skrytykować :) Liczę na was!

P.S. Możecie dopisać uzasadnienie swojego wyboru, bo jak na razie głosy są podzielone po równo, więc muszę się sugerować opiniami :D

NOWY POCZĄTEK:
Siedziałam na zatłoczonej na scenie z zaciśniętymi powiekami wśród dziesiątek innych tancerzy i tancerek w kolorowych i błyszczących kostiumach. Serce biło mi jak oszalałe, mocno ściskałam ręce moich koleżanek, wszystkie czekałyśmy w napięciu na wyniki zawodów. I to nie byle jakich, ale ogólnokrajowych zawodów tanecznych Starpower w Los Angeles. Nasze studio taneczne zdobyło już pierwsze miejsce w kategorii małych grup jazzowych i wszystkich dużych grup oraz drugie i trzecie w kategorii duetów i trio. W duecie tańczyłam właśnie ja z moją koleżanką Martą.
Teraz przyszedł czas na rozdanie nagród za solówki w mojej kategorii wiekowej, czyli od dziesięciu do dwunastu lat. Ci, którzy zajęli miejsca od dziesiątego do trzeciego, stali już w rzędzie z przodu sceny, trzymając w rękach dyplomy i trofea. Głos wręczającej nagrody kobiety, która prowadziła ceremonię, rozbrzmiał ponownie:
- Drugie miejsce w kategorii solistów juniorów zdobywa…
Wszyscy zaczęli uderzać dłońmi o scenę, podsycając emocje. Zacisnęłam zęby.
- … Melody McRae!
Odetchnęłam głęboko i zaczęłam oddychać jeszcze szybciej. Melody przecisnęła się przez tłum siedzących na scenie dzieciaków i odebrała nagrodę. Głośne oklaski ucichły. Teraz mieli ogłosić zdobywcę pierwszego miejsca.
- Summer, chyba wygrasz - szepnęła siedząca obok mnie koleżanka. Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu i ścisnęłam jej rękę jeszcze mocniej, pełna nadziei.
- Pora na ogłoszenie zwycięzcy. Pierwsze miejsce w kategorii solistów juniorów zdobywa… - emocje sięgnęły zenitu, zapadła cisza. - ...Summer Vedette!
Zerwałam się na nogi i krzyknęłam z radości. Publiczność wstała i zaczęła bić brawo. Uśmiechnęłam się tak szeroko, jak tylko byłam w stanie i podeszłam do prowadzącej.
- Gratuluję - uścisnęła mi dłoń. Stanęłam z brzegu rzędu nagrodzonych, zaraz obok Melody. Prowadząca wręczyła mi puchar wysoki jak ja i założyła mi szarfę z wyszytym napisem 2014 Junior Miss Starpower, a jej asystent nałożył mi na głowę srebrną koronę, która jest marzeniem każdej tancerki, ponieważ korony dostaje się wyłącznie za zajęcie pierwszego miejsca i tylko na najbardziej prestiżowych zawodach. To już moja piąta korona.
Fotograf zrobił nam kilka zdjęć, po czym wróciliśmy na swoje miejsca, a prowadząca zaczęła ogłaszać wyniki dla wyższych kategorii wiekowych. Byłam tak szczęśliwa, że nawet jej nie słuchałam. Kolejny rok ciężkiej pracy nie poszedł na marne.
Po zakończeniu ceremonii rozdania nagród wróciliśmy do swoich garderób. Z mojego studia tańca na zawody przyjechało prawie pięćdziesiąt tancerzy, więc przydzielony nam pokój był ogromny.
- Gratulacje! - gdy tylko przekroczyłam próg, ściskając w rękach puchary, podbiegły do mnie koleżanki i uścisnęły z całej siły, pozbawiając mnie tchu. Po kolejnej serii zdjęć i salwie pochwał od choreografów w pośpiechu zapakowałam konkursową walizkę ze wszystkimi akcesoriami do makijażu i kostiumami, z wyjątkiem tego, który aktualnie miałam na sobie. Zmięłam swoje normalne ciuchy i wepchnęłam je do walizki, postanawiając przebrać się w samochodzie. Makijażu także nie zmywałam - nie miałam czasu.
- Gdzie tak pędzisz?
- Już wychodzisz?
- Summer, gdzie idziesz? - zaczęli pytać wszyscy, gdy zaczęłam się żegnać. Jak zwykle planowali balangę z okazji wygranej, niestety musiałam już iść.
- Muszę lecieć, mam zaraz samolot do Australii - wyjaśniłam dwóm przyjaciółkom i choreografce, stojąc w drzwiach. - Za trzy dni zaczynam zdjęcia do tego filmu, o którym wam mówiłam.
- Tego hitu z Tomem Cruisem?! - krzyknęła Katie.
- Tak, ale nie musisz tak wrzeszczeć - odparłam nieśmiało. Nie przepadam za chwaleniem się swoją karierą. Pewnie spytacie, dlaczego.
- Zagrasz razem z Tomem Cruisem?! - wykrzyknęło kilkanaście głosów jednocześnie, zaintrygowanych nowiną Katie.
Właśnie dlatego.
Gdy ludzie się dowiadują, że zagram w nowym filmie, podchodzą do mnie i proszą, żebym wysłała im zdjęcie z kimś tam, wzięła autograf od kogoś tam, i tak dalej. A od czasu, kiedy zdobyłam statuetkę na Teen Choice Awards, takie sytuacje zdarzają się dzień w dzień. Bycie gwiazdą ma swoje minusy, zwłaszcza gdy w wieku dwunastu lat gra się w największych superprodukcjach Hollywood.
- Tak, opowiem wam o wszystkim, kiedy wrócę. Naprawdę muszę już lecieć, do zobaczenia! - pomachałam na pożegnanie. Przytuliłam na koniec choreografkę i przyjaciółki, po czym pobiegłam korytarzem w stronę wyjścia z walizką tłuczącą się zaraz za mną.
- Powiedz Tomowi, że jestem jego fanką! - krzyknęła w oddali jedna ze starszych dziewczyn.
Zjechałam schodami ruchomymi do sali wejściowej i stanęłam na ławce, aby lepiej widzieć. Wypatrywałam szczupłego i wysokiego bruneta w garniturze z nażelowanymi rozczochranymi włosami.
- Marco! - krzyknęłam, gdy spostrzegłam mężczyznę w oddali. Spojrzał w moją stronę, uśmiechnął się i kiwnął głową, a ja zeskoczyłam z ławki i zaczęłam przepychać się przez tłum, aby do niego dotrzeć, co wcale nie było takie łatwe z walizką w jednej, a trofeami w drugiej ręce.
- Wygrałam, wygrałam! Pierwsze miejsce w solówkach i grupach, drugie w duetach - wykrzyknęłam, a Marco podrzucił mnie w górę. - Tylko mnie nie przytulaj, bo będziesz cały niebieski - ostrzegłam go. Część mojej twarzy była wymalowana niebieską farbą, a związane w kucyk i zakręcone blond włosy pokryte były brokatem. Na dodatek z mojej sukienki co jakiś czas wypadały pióra, gdyż w solówce wcieliłam się w rolę ptaka.
- Wiedziałem, że wygrasz. Przez te cztery lata zrobiłaś większe postępy, niż niektórzy tancerze w twoim wieku przez całe życie - powiedział i wziął ode mnie walizkę.
- Trening czyni mistrza - odparłam i przybiliśmy sobie piątkę. Wyszliśmy z zatłoczonego budynku na parking, załadowaliśmy bagaże do limuzyny Marco i po rozdaniu kilku autografów moim fanom ruszyliśmy na lotnisko luksusowym autem.
Marco to milioner. Jest właścicielem agencji aktorskiej, a także menadżerem gwiazd, w tym moim. Adoptował mnie cztery lata temu, wcześniej mieszkałam w domu dziecka w Kansas. Spełniło się moje marzenie zostania aktorką, zamieszkałam w Los Angeles i zaczęłam nowe życie.
Moja przygoda z aktorstwem zaczęła się, gdy miałam osiem lat. Odkąd pamiętam, uwielbiałam grać różne role i naśladować bohaterów z telewizji. W domu dziecka razem z moim przyjacielem Alexem siedzieliśmy godzinami przed telewizorem i spisywaliśmy po kolei kwestie aktorów z naszych ulubionych filmów, tworząc w ten sposób scenariusze. Później uczyliśmy się ról na pamięć i odgrywaliśmy scenki w drodze do szkoły i w wolnym czasie. A gdy nasz dom dziecka organizował przedstawienia w domu kultury, aby zebrać dodatkowe fundusze, zgarnialiśmy główne role prawie za każdym razem.
Pewnego letniego poranka, kiedy schodziłam z sypialni na śniadanie, na tablicy informacyjnej pojawiło się ogłoszenie o castingu do ról w nowym serialu Disney Channel. Reżyser postanowił przesłuchać dzieci w dziesięciu miastach Stanów Zjednoczonych, w tym w stolicy Kansas - Topece. Musiałam wziąć w nim udział. Niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak zabłyśnięcia w telewizji, a taka szansa mogła się nie powtórzyć już nigdy. Postawiłam sobie za cel udział w castingu, byłam gotowa oddać wszystko, aby tego dokonać. W przenośni oczywiście, bo jako sierota nie posiadałam zbyt wielu rzeczy, nie miałam nawet telefonu.
Jeszcze tego samego dnia wydrukowałam pobrany z internetu scenariusz i zaczęłam naukę roli. W szkole chowałam się za książkami i powtarzałam kwestie oraz obmyślałam plan przekonania opiekunki, w jaki sposób bym mogła wziąć udział w castingu organizowanym pięćset kilometrów od naszego domu dziecka. Jednak to nie ja wpadłam na genialny plan, ale Alex.
- Kiedy masz urodziny? - zapytał mnie pewnego dnia podczas lunchu w szkole.
- Szternasteo czefca - wybełkotałam, zasłaniając usta dłonią, ponieważ właśnie przeżuwałam potężny kęs tortilli. - A czeu pyfasz?
- To już za trzy tygodnie! Możesz wykorzystać Urodzinowe Życzenie!
- Sze co? - nie zrozumiałam, co przyjaciel miał na myśli.
- Urodzinowe Życzenie, Summer! Poproś opiekunkę, żebyś mogła pojechać na casting!
Zaniemówiłam. Przełknęłam tortillę i z otwartymi ustami gapiłam się na Alexa. Urodzinowe Życzenie polegało na tym, że każdy w domu dziecka w dniu swoich urodzin mógł poprosić o jedną rzecz, której najbardziej pragnął. Jako sieroty nie mieliśmy pieniędzy ani krewnych, od których moglibyśmy dostawać prezenty, dlatego dzięki Urodzinowym Życzeniom raz w roku mogliśmy dostać coś, czego pragnęliśmy, pomijając prezenty od Mikołaja. Większość dzieci wykorzystywała Życzenie na lalki Barbie, zdalnie sterowane samochody, klocki, gadające pluszaki i inne zabawki, jednak zdarzało się, że ktoś zażyczył sobie biletu do centrum zabaw czy karnetu na basen. Być może w ten sposób mogłabym pojechać na casting
- Alex, jesteś genialny.
- Dzięki - odparł z dumą mój przyjaciel. - Choć nie wiem, czy zgodzą się na tak daleką podróż. To musi sporo kosztować. Chyba że dożywotnio zrzekniesz się Urodzinowych Życzeń.
- Zrobię wszystko - odparłam całkiem poważnie.
Po powrocie ze szkoły miałam ochotę natychmiast pobiec do opiekunki i przedstawić moje życzenie. Miałam jednak świadomość, że rozsądniej będzie poczekać do kolacji, ponieważ po jedzeniu ludzie są w lepszym nastroju. Jak się później okazało, podjęłam słuszną decyzję. Kolacja oraz moje umiejętności wpływania na ludzi zaczerpnięte z książek o psychologii, które czytałam w szkole na lekcjach, gdy się nudziłam (czyli prawie zawsze), zrobiły swoje i po kilku minutach pertraktacji opiekunka zgodziła się na wyjazd, o ile znajdę kogoś, kto ze mną pojedzie.
Tamtej nocy przez dobrą godzinę nie mogłam zasnąć, rozbudzona emocjami. Następnego dnia w szkole podbiegłam do nauczycielki prowadzącej kółko teatralne, a ona zgodziła się pojechać ze mną do Topeki. Myślałam, że wybuchnę ze szczęścia.
Tydzień po castingu w domu dziecka zadzwonił telefon. Opiekunka zawołała mnie i przekazała słuchawkę, a kiedy chwilę później zaczęłam krzyczeć i piszczeć z radości, wszyscy wiedzieli, że dostałam rolę.
I wtedy właśnie poznałam Marco. Przyjechał odebrać mnie z domu dziecka i prywatnym samolotem odlecieliśmy do Los Angeles. Powiedział, że obserwował mnie podczas castingu, że mam ogromny potencjał, że przede mną wielka kariera i że chętnie zostanie moim menedżerem. Oczywiście zgodziłam się natychmiast, choć wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak dobrze wybrałam. Marco okazał się fantastyczny w swoim fachu i po premierze serialu Disney Channel, w którym grałam siostrę głównego bohatera, propozycje ról zaczęły sypać się masowo.
Wynajęłam apartament w luksusowym hotelu, jednak przebywałam tam stosunkowo rzadko, ponieważ kilka miesięcy w roku spędzałam w różnych miejscach na świecie, kręcąc kolejne filmy, każdy lepszy i bardziej znany od poprzedniego.
Marco i ja dogadywaliśmy się wspaniale i któregoś dnia zaproponował, że mnie zaadoptuje. Zatkało mnie, po czym rozpłakałam się ze szczęścia. Oczywiście zgodziłam się. Zamieszkałam razem z nim w willi na przedmieściach Los Angeles.
Żona Marco od razu mnie polubiła. Od pierwszego spotkania zachwyca się moimi błękitnymi oczami i jasnymi włosami, a kiedy mam konkurs tańca, zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie i klaszcze najgłośniej ze wszystkich. Ona także jest aktorką, na dodatek bardzo znaną. Zdobyła nawet dwa Oscary. Przez trzy czwarte roku kręci filmy w różnych zakątkach świata, więc rzadko bywa w domu, jednak odwiedzamy ją razem z Marco przynajmniej raz w miesiącu, zwiedzając przy okazji cały świat.
Po przeprowadzce zajęłam pokój Celii - córki Marco, która chodzi prestiżowej do szkoły z internatem i wraca do domu tylko na Boże Narodzenie i na wakacje. Jest dwa lata starsza ode mnie i mimo rodziców w showbiznesie woli zostać lekarzem.
Rodzina Jonesów - tak ma na nazwisko Marco - liczy jeszcze jednego członka. Jest nim Barman, wielki bernardyn, który uwielbia kłaść się na moich nogach, gdy czytam wieczorami scenariusz. Później jestem cała oblepiona sierścią i czuję mrowienie w przygniecionych ciężkim cielskiem nogach, ale i tak go kocham. Barman uwielbia biegać, a kiedy od czasu do czasu wybieramy się z Marco na jogging po okolicy, czworonożny przyjaciel towarzyszy nam i nadaje tempo.
Marco zapisał mnie do jednej z najlepszych szkół tańca w Kalifornii. Od pierwszych zajęć wiedziałam, że to coś dla mnie. Pokochałam taniec, zarówno balet, hip hop, jazz, jak i stepowanie, i od tamtej pory codziennie chodzę na zajęcia. Przez to nie mam ani minuty wolego czasu w ciągu dnia: sporą część doby spędzam na planie filmowym, następnie mam prywatne nauczanie, a na koniec trzy lub cztery godziny tańca. Mimo to jestem przeszczęśliwa, ponieważ kocham zarówno taniec, jak i aktorstwo, więc praca jest dla mnie zabawą i nigdy się nie nudzę. No może poza szkołą, choć dzięki prywatnym lekcjom nie muszę spędzać na nauce ośmiu godzin, tylko dwie i pół, ale i tak nienawidzę większości przedmiotów, a historia i angielski są prawdziwą torturą. W normalnej szkole mogłam usiąść w ostatniej ławce, grać z Alexem w statki i dostawać dwóje, teraz jest to niewykonalne. Na szczęście Marco zlitował się nade mną i załatwił mi fajną nauczycielkę, która przynajmniej nie zadaje zadań domowych.
Ostatnio dostałam kolejną rolę w superprodukcji, więc wylatuję na cztery miesiące do Australii na plan filmowy. Do Los Angeles wrócę pod koniec zimy, a najmniej lubiane przeze mnie chłodne miesiące spędzę na półkuli południowej, z czego bardzo się cieszę. Najpierw jednak czeka mnie czternastogodzinny lot do Sydney.


***


- Dzwoń często!
- Nie martw się, dam sobie radę!
- Wiem, wiem. Do zobaczenia na Boże Narodzenie!

Chciałam odkrzyknąć do Marco, ale ochroniarz przy bramce na lotnisku kazał mi się ruszyć i nie blokować kolejki. Pomachałam jedynie na pożegnanie, ubrałam buty i inne części garderoby, które musiałam uprzednio zdjąć, ponieważ zostały uznane za narzędzia śmierci, i ruszyłam na podbój lotniskowych sklepów. Przez godzinę buszowałam wśród regałów i półek, a kiedy do odlotu zostało dziesięć minut, ruszyłam w stronę mojej bramki z torbą wypchaną unikalnymi lotniskowymi słodyczami do granic możliwości. Otworzyłam niebieskie M&M’sy, odstałam swoje w długiej kolejce pasażerów i przez doczepiany tunel weszłam na pokład samolotu. Wspięłam się po schodkach do biznes klasy, zajęłam swoje miejsce, ku mojemu zadowoleniu przy oknie, a kiedy pilot oznajmił, że osiągnęliśmy stałą wysokość i wolno nam rozpiąć pasy, rozłożyłam siedzenie i zasnęłam, rozmyślając o australijskich kangurach.

STARY POCZĄTEK:

Dzisiejszy dzień raz na zawsze zakończył normalny rozdział w moim życiu.
Wszystko zaczęło się o trzeciej nad ranem, kiedy przeszłam przez kontrolę na lotnisku i weszłam do strefy wolnocłowej, ziewając raz za razem. Poprzedniego wieczoru postanowiłam nie kłaść się spać, bo uznałam, że mi się nie opłaca, skoro o północy wyjeżdżam na lotnisko. Właśnie odczuwałam skutki błędnej decyzji.
Po przejściu przez bramkę, włożeniu z powrotem butów i innych części garderoby, które musiałam zdjąć, ponieważ ochroniarz uważał je za “narzędzia śmierci”, zarzuciłam plecak na ramię i udałam się na obchód lotniskowych sklepów. Do odlotu zostało mi jeszcze trzy długie godziny, więc teoretycznie powinnam zdążyć wejść wszędzie i to dwa razy. Na dodatek wzięłam ze sobą książkę, jak zresztą zawsze robiłam, kiedy wyruszałam w podróż. Dobra lektura to najlepszy poskramiacz nudy.
W sklepach na lotnisku można znaleźć dosłownie wszystko, o ile jest to niepotrzebne lub dziesięć razy droższe niż w normalnym supermarkecie. Mnóstwo chińskiego szajsu, który rozleci się, gdy tylko opuścimy lotnisko i nie będziemy mieć możliwości zwrotu towaru, stoi w każdym sklepie. Podczas moich pierwszych lotów samolotem kupowałam tyle rzeczy, ile byłam w stanie unieść, ale gdy moja kariera aktorska zaczęła się rozwijać i latałam samolotem kilkanaście razy w miesiącu, chęć wykupienia wszystkich opakowań M&M’sów z lotniska wyraźnie opadła.
Jak właśnie wspomniałam - jestem aktorką. Odkąd sięgam pamięcią, uwielbiałam naśladowanie postaci z filmów, uczenie się ról i odgrywanie ich przed lustrem. Kiedy miałam sześć lat, siadałam wieczorami w salonie sierocińca z moim przyjacielem Alexem, wyłączaliśmy głos w telewizorze i wymyślaliśmy na bieżąco kwestie dla wszystkich postaci z bajek. Tym sposobem zapominaliśmy o niezbyt kolorowej rzeczywistości, która nas otaczała. Życie w domu dziecka nie należało do łatwych, ale miało też swoje plusy.
Potem przychodziła pora snu narzucona przez naszą opiekunkę, więc byłam zmuszona udać się do łóżka pod groźbą zmywania w kuchni przez najbliższy tydzień. Jednak jeszcze przez długi czas nie mogłam zasnąć po takiej dawce śmiechu.
Pewnego lata nadszedł dzień który odwrócił moje życie o sto osiemdziesiąt stopni.
Cztery lata temu, kiedy miałam osiem lat, nasz dom dziecka miał za zadanie przygotować przedstawienie teatralne na miejscowe dożynki. Postanowiłam za wszelką cenę dostać główną rolę - rolę wróżki. Marzyłam o niej odkąd zobaczyłam ogłoszenie na wielkiej tablicy informacyjnej wiszącej w przedpokoju sierocińca, gdzie nasza opiekunka na bieżąco przywieszała ulotki mówiące o najnowszych wydarzeniach w szkole i w miasteczku.
Wisiały tam najróżniejsze ogłoszenia - od zbiórki plastikowych nakrętek, z których dochód miał być przeznaczony na wózek inwalidzki dla jakiejś dziewczynki, do darmowych kolonii letnich dla najlepszych uczniów. A pewnego dnia pojawiła się TA kartka. Lista ról w przedstawieniu i termin przesłuchania. Słowo daję, gapiłam się na nią jak zahipnotyzowana przez mniej więcej kwadrans. MUSIAŁAM dostać główną rolę.
Ćwiczyłam kolejne sceny razem z Alexem w każdej wolnej chwili - w drodze do szkoły i z powrotem, po odrobieniu lekcji, przy kolacji, przed snem - kiedy tylko mogłam. Nawet podczas długiej kąpieli w wannie, która przysługiwała każdemu dziecku co dziesięć dni, zanurzałam się w górze piany i czytałam scenariusz, zapakowany uprzednio w folię, aby się nie zamoczył. Myślałam o wszystkim i ciężko pracowałam, jak zawsze, kiedy sobie coś postanowiłam.
Chciałam w przyszłości zostać sławną aktorką i wyrwać się z nędznego życia w domu dziecka. Natomiast Alex nie lubił występów. Nasze aktorstwo traktował jako dobrą zabawę i nic poza tym. Dla mnie godziny odgrywania scenek były treningiem przed pracą w przyszłości. Ćwiczyłam też mimikę, dykcję i pamięć.
Pewnie powiecie - ambitny plan jak na ośmiolatkę. Po części prawda, ale ja zawsze byłam ambitna. Myślałam o przyszłości. O skutkach tego, co robię. Gdyby nie mój wygląd, spokojnie można by było wziąć mnie za dwa razy starszą, niż byłam w rzeczywistości. Wtedy nikt nie widział w tym nic dziwnego. W końcu nikt z domu dziecka nie był oceniany tak, jak inne, “normalne” dzieci. Ludzie zazwyczaj nie zwracali na nas uwagi lub uważali nas za dziwadła, a na placach zabaw zabraniali swoim dzieciom bawić się z nami. Chyba sądzili, że jesteśmy także głusi i tego nie słyszymy, ale my w odwecie wykręcaliśmy im różne numery, zazwyczaj planowane przez starsze dzieciaki. Któregoś dnia wysmarowaliśmy supermocnym klejem ławkę w parku i podpuściliśmy pana McCormicka - wrednego czterdziestolatka z okolicy - aby na niej usiadł, po czym wspięliśmy się na najbliższe drzewo i strzelaliśmy w niego kulkami z rurek do picia. Mieliśmy ubaw po pachy, kiedy w biegu wracał do domu z wielką dziurą w spodniach, przez którą widać było jego bokserki w buldogi. Od tej pory dał nam spokój, ale kiedy tylko nas widział, zaciskał zęby ze złości.
Wkrótce nadszedł wrzesień, dni przynosiły ze sobą coraz więcej deszczu i chłodu, noce się wydłużały. Skończyło się spanie przy otwartym oknie i wymykanie się na balkon o północy. Na szczęście w dniu występu pogoda dopisała. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, oświetlając kolorowe jesienne drzewa rosnące wokół sceny w parku i promieniując ciepłem.
Przed wyjściem na scenę miałam wrażenie, że zje mnie trema. Żołądek kurczył się mocno, serce biło jak szalone. Wykonałam gest, który zawsze towarzyszył mi przed występem - wyobrażałam sobie, że strzepuję z siebie cały strach, potrząsając na przemian każdą ręką i nogą. Gdy wyszłam na środek, na moment osłupiałam. Poprzednio, gdy zdarzało mi się publicznie występować, na widowni było maksymalnie kilkadziesiąt osób. Tym razem zebrali się ludzie z całego miasta.
Po krótkiej chwili, która z mojej perspektywy wydawała się ciągnąć w nieskończoność, zaczęłam swoją kwestię.
Scena zdawała się być stworzona dla mnie, publiczność przestała mnie przerażać. Wręcz przeciwnie - teraz dodawała mi otuchy. Włożyłam w moją postać sto procent siebie, czując, że robię to, co uwielbiam. Idealna dykcja, lekkie kroki, uśmiech. W tym momencie przestałam być Summer, a zamieniłam się we wróżkę, którą grałam. Pod koniec publiczność nagrodziła nas owacjami na stojąco. Kilka osób rzuciło na scenę maskotki. Występ poszedł bardzo dobrze. Ukłoniłam się nisko i z uśmiechem na ustach zeszłam ze sceny lekkim krokiem.
Po zakończeniu przedstawienia, gdy gratulowałam moim koleżankom za kulisami, zobaczyłam naszą opiekunkę, gestem wskazującą, abym do niej podeszła. Wyglądała na bardzo zadowoloną, jednak starała się ukryć emocje, co niezbyt jej wychodziło. Wykonałam polecenie, podbiegając do niej na palcach. Pochyliła się do mnie i cichym głosem przekazała, że za sceną czeka na mnie pewien człowiek, który chciałby ze mną zamienić słówko. Nie zdradziła żadnych szczegółów, kazała jedynie nie wspominać o tym innym dzieciom.
Miałam dziwne przeczucie, że jest to coś ważnego, więc pobiegłam tam najszybciej jak umiałam, potrącając po drodze zza kulis człowieka rozmawiającego przez telefon oraz zrzędliwą starą babcię, która nie chciała zejść mi z drogi i dumnie paradowała środkiem korytarza, jak to niektóre stare babcie mają w zwyczaju.
Zdyszana, dotarłam za scenę i dostrzegłam bardzo wysokiego gościa w garniturze, który spokojnie mógłby grać w koszykówkę w reprezentacji kraju. Miał ciemne nażelowane włosy “w artystycznym nieładzie”, jak by to określił stylista. Dla mnie były po prostu rozczochrane, ale pasowały do niego. Był szczupły i silny. Pewnie był jednym z tych bogaczy, którzy codziennie chodzą na siłownię - pomyślałam. Sprawiał wrażenie kogoś bardzo ważnego, kto wciąż spieszył się na kolejne spotkania biznesowe. Miał około trzydziestu, może trzydziestu pięciu lat.
- Yyy… cze… to znaczy dzień dobry - zaczęłam, głupiejąc totalnie. Na scenie potrafię mówić non stop bez żadnego zająknięcia, ale jak przychodzi do rozmowy z kimś, kto jest ode mnie dwa razy wyższy i przypomina członka mafii, po prostu odbiera mi mowę.
- Witaj Summer, miło mi cię poznać. Nazywam się Marco - przedstawił się. Uścisnęliśmy sobie dłoń - Pracuję jako agent w Hollywood. To taki ktoś, kto załatwia aktorom pracę, wyszukuje dla nich castingi i tak dalej - przeszedł od razu do rzeczy. - Zatrzymałem się na chwilę w tym miasteczku, wracając z ważnego spotkania. Zobaczyłem plakat reklamujący dożynki, więc postanowiłem coś tu zjeść. Czekając na zamówienie zająłem miejsce przodem do sceny i zacząłem oglądać wasze przedstawienie. Widziałem, jak grasz, i to było naprawdę dobre. Masz zadatki na aktorkę, wiesz?
Stałam jak posąg, z otwartymi ustami, gapiąc się na niego niczym na małpę jedzącą pałeczkami. Byłam w szoku.
- Ja po prostu… to znaczy, lubię być kimś innym, jakąś postacią. Od zawsze marzyłam o aktorstwie, ale nie sądziłam, że to możliwe.
Marco znów się uśmiechnął, po czym odparł:
- Po pierwsze, Summer, oddychaj - polecił. Zorientowałam się, że z wrażenia zapomniałam o wciąganiu powietrza do płuc. Wzięłam głęboki oddech - Tak lepiej. Po drugie, rozmawiam z tobą, aby dać ci życiową szansę. Współpracuję z wieloma osobami, umawiając spotkania i castingi, zarówno z dziećmi, jak i z dorosłymi. Ufając mojemu doświadczeniu, przebijasz talentem ich wszystkich. Jeśli chcesz, możesz wyjechać do Hollywood i spełnić swoje marzenie. To zależy tylko i wyłącznie od ciebie.
- A skąd mam wiedzieć, że nie jesteś oszustem i nie chcesz mnie porwać, co? - zapytałam podejrzliwie, automatycznie robiąc krok do tyłu. Kiedyś w wiadomościach słyszałam o porywaniu dzieci na narządy i nie miałam zamiaru zostać ofiarą. W duchu skarciłam się za zbyt otwarte podejście do nieznajomego.
- Cwana jesteś - powiedział Marco z aprobatą, a zaraz potem otworzył czarną teczkę biznesmena i włączył MacBooka. - Ale zapewniam cię, że nie masz się czego obawiać. Pokażę ci moją stronę internetową, informacje na portalach społecznościowych, oraz strony gwiazd, z którymi współpracuję - zapowiedział. Przez następne kilka minut przejrzeliśmy wspólnie mnóstwo stron, potwierdzających prawdziwość słów Marco. Byłam przekonana na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, jednak chciałam mieć całkowitą pewność.
- Zrobimy tak - zaczęłam przedstawiać mój plan. - Wejdę na stronę któregoś ze sławnych aktorów, którego reprezentujesz. Wykręcę podany numer telefonu i zobaczymy, czy twoja komórka zadzwoni - oznajmiłam.
Wyciągnęłam telefon z malutkiej kieszonki ukrytej pod spódnicą stroju wróżki. Wpisałam numer, zatwierdziłam. Oczekiwanie na sygnał wypełnione było głośnymi uderzeniami mojego serca. Tak bardzo chciałam, żeby to była prawda. Tak mocno tego pragnęłam. Usłyszałam sygnał łączący. Jednak telefon Marco milczał, ukryty w którejś z kieszeni czarnego garnituru.
- Miałaś rację, jestem oszustem i chcę cię porwać - rzekł mężczyzna, zmieniając miły wyraz twarzy na oblicze mordercy. Przeraziłam się tak bardzo, że nie byłam w stanie krzyknąć. Marco wyciągnął zza pleców rękę. Pistolet - pomyślałam.
Nagle mężczyzna zalał się śmiechem. Wyciągnął rękę i otworzył dłoń. Leżał na niej pomarańczowy iPhone z podświetlonym ekranem. Mężczyzna przyłożył telefon do ucha i oznajmił:
- Żartuję sobie! Wyciszyłem telefon, żeby cię nabrać.
Usłyszałam w słuchawce mojej komórki te same słowa, nadane z nieznacznym opóźnieniem. Marco wciąż się śmiał. Położyłam rękę na sercu.
- Nigdy więcej masz mnie tak nie straszyć - rozkazałam, po czym przyłączyłam się do niego i śmialiśmy się na cały głos. Razem z Alexem codziennie wycinaliśmy dzieciakom numery. Potrafiłam docenić dobry żart.
- Teraz już wiesz, że jestem prawdziwym sobą - powiedział Marco. To jak, zabierasz się ze mną?
- A kiedy? - spytałam błyskawicznie głosem pełnym nadziei. Marco był wyraźnie zadowolony.
- Widzę, że już zdecydowałaś - odrzekł Marco. - Dzisiaj. Teraz, w tym momencie - odpowiedział ze stoickim spokojem. Zatkało mnie. Oczekiwałam odpowiedzi, że za tydzień, miesiąc, pojutrze, cokolwiek. Ale nie dziś.
- Ale jak to? - spytałam zdziwiona. - Mam tak po prostu wyjechać? Zaraz? Bez pożegnania z przyjaciółmi, tak od razu? - Byłam w szoku. - Poza tym, gdzie mam mieszkać? W jakimś innym domu dziecka? A co z moją szkołą? Czy Alex też może jechać? - zalewałam Marco pytaniami.
- Tak, musisz wyjechać teraz. - odparł Marco tak najspokojniej, jak tylko potrafił. Stałam przez chwilę wpatrując się w niego. Po chwili odpowiedział na kolejne pytania. - Możesz zamieszkać u mnie, moja córka wyjechała do szkoły z internatem, nie będzie miała nic przeciwko nowej lokatorce. Będzie do nas przyjeżdżać tylko w święta i w wakacje. Moja żona jest jedną z najpopularniejszych aktorek w Hollywood, dlatego trzy czwarte roku spędza poza domem na planie kolejnego filmu. Tak, wiem, niezbyt fajnie - Marco spuścił wzrok. Widać było, że taki tryb życia ma swoje wady. - Ale będziemy ją odwiedzać parę razy w miesiącu. Jak się ma prywatny samolot, można dotrzeć wszędzie w krótkim czasie. Lucy na pewno cię polubi - dodał dla otuchy. - Poza tym, mój dom jest ogromny. A jeśli chodzi o Alexa, przypuszczam, że to twój przyjaciel, tak?
- Tak - potwierdziłam. - Grał skrzata w przedstawieniu.
- Ach, skrzata - zastanowił się Marco, przejeżdżając dłonią po podbródku. Po chwili odrzekł - przykro mi, ale nie może pojechać z nami. Nie prowadzę hotelu, moją pracą jest znajdowanie pracy aktorom, na tym zarabiam. A jemu nie wróżę kariery, w przeciwieństwie do ciebie. Nie wspominaj mu o tym, będzie mu przykro - wtrącił. - Proponuję ci dziewięćdziesiąt procent zysków, reszta jest moja. Umowa stoi?
- Stoi - odparłam z zadowoleniem po krótkim namyśle. Z drugiej strony byłam smutna z powodu przymusu opuszczenia przyjaciela. Jednak w gruncie rzeczy widziałam sens w słowach Marco. - Na pewno będę tęsknić za przyjaciółmi. Ale i tak pojadę - podjęłam decyzję. - Zawsze mogę pogadać z Alexem przez Skype’a. Ale czy nie możemy przełożyć wyjazdu o kilka dni? - zapytałam z nadzieją.
- To niemożliwe. Przejeżdżałem tędy przypadkiem, już i tak mam opóźnienie, muszę dotrzeć na lotnisko za… - tu zerknął na zegarek - trzydzieści osiem minut. Wątpię, żebym wrócił do Kansas w najbliższych latach. Musisz podjąć decyzję w tym momencie.
- Jeśli pojadę, to będę przez ciebie adoptowana, czy coś w tym stylu, co nie? - zapytałam wolnym tonem.
- Tak - Marco potwierdził moje domysły.
- Ale przecież adopcja trwa sporo czasu. Nie można tak po prostu zabrać dziecka z sierocińca. Wiem, bo gdy ktoś przyjeżdża do nas z zamiarem adopcji, formalności trwają bardzo długo. Więc jak zamierzasz mnie stąd zabrać od razu? To przecież niewykonalne - podsumowałam.
- Jeśli masz pieniądze i ludzi, którzy załatwią dla ciebie, co tylko zechesz, to wszystko jest możliwe - wyjaśnił z błyskiem w oczach. - Rozmawiałem już z twoją opiekunką i wykonałem kilka telefonów, jednak ostateczna decyzja należy do ciebie.
- Jadę - odpowiedziałam szybko po chwili namysłu.
- Świetnie - odparł Marco z aprobatą. Masz minutę na zabranie swoich rzeczy. Czekam przed sceną.
- Yyy… już lecę - zapewniłam go kiwając nerwowo głową, po czym obróciłam się na pięcie i pobiegłam po moją torbę z ubraniami, pokonując korytarz w stroju wróżki z szybkością światła. Mój mózg prawie eksplodował. Nie docierało do mnie, co się właśnie wydarzyło. Myślami byłam gdzieś daleko w kosmosie.
Przybiegłam ze swoją torbą, dalej paradując w przebraniu z przedstawienia. Szybko pożegnałam panią z sierocińca i ze łzami w oczach wsiadłam do samochodu Marco, po drodze upychając moje rzeczy w zagraconym bagażniku terenówki. Przez okno obiecałam wszystkim, że będę często dzwonić i ruszyliśmy przed siebie, jadąc sto osiemdziesiąt na godzinę. O tej porze dnia droga była praktycznie pusta. Przez cały czas rozmyślałam o tym, że zaczynam nowe życie. Dom dziecka to przeszłość. Przez moją głowę przelatywało milion myśli na raz, ale byłam zbyt szczęśliwa, żeby przejmować się czymkolwiek.
Do odlotu zostało siedem minut. Nie miałam pojęcia, jak Marco miał zamiar dotrzeć w tym czasie na lotnisko, odprawić bagaż i przejść przez kontrolę. Wyjaśnienie okazało się banalnie proste - miał prywatny samolot. Ale i tak nie mogliśmy się spóźnić, gdyż loty są zaplanowane bardzo dokładnie i każda minuta opóźnienia może doprowadzić do tego, że nie dostaniemy pozwolenia na start. Jednak zdążyliśmy.
Po raz pierwszy w życiu leciałam samolotem. To było niesamowite - chmury wyglądały jak wielkie zaspy śnieżne na Antarktydzie, a wszystko, co było na ziemi, wydawało się takie maleńkie! Miasta były zbitkami maleńkich budynków, z których większość wyglądała tak samo, pojazdy na drogach poruszały się niczym mrówki. Przez cały lot podziwiałam widoki, ponieważ Marco zasnął, zmęczony długą podróżą.
Cztery godziny później byliśmy w willi Marco, zbudowanej na wzgórzach z widokiem na całe Los Angeles. Wydawało mi się, że minęła wieczność, odkąd opuściłam Kansas. Rozpakowałam moje rzeczy w pokoju córki Marco. Dowiedziałam się, że ma na imię Celia i chodzi do szkoły dla wybitnie uzdolnionych uczniów w stanie Nowy Jork. Ta dziewczyna musiała spędzić swoje życie na nieustającej nauce. Gdyby chciała, dzięki swojemu tacie mogłaby zostać aktorką. Ale życie pełne paparazzich i czerwonych dywanów nie przemawiało do niej. Chciała zostać astronautą.
Pokój był dosłownie wyjęty z bajecznego snu każdej dziewczynki w moim wieku. Ściana na przeciwko drzwi była zrobiona z jednej wielkiej tafli szkła, ukazując przepiękną panoramę na całe Los Angeles. Pozostałe ściany były w kolorze błękitnego nieba. Wielkie łóżko na samym środku, łazienka, garderoba, ogromne biurko, mnóstwo półek, szafek i komód. Oraz, ku mojej radości, wielki regał z książkami! I to wszystko w pięknych ciepłych kolorach. Na ścianie wisiała olbrzymia tablica magnetyczna z zestawem magnesów i kolorowych flamastrów. I do tego parapet z materacem przy oknie, idealny do czytania.
- Najlepszy pokój świata! - wykrzyknęłam na cały głos, robiąc piruet i unosząc ręce do góry, po czym zbiegłam na dół do kuchni, aby Marco pokazał mi resztę domu.
Wieczorem siedliśmy razem przy ognisku, oglądając zachód słońca i poznawaliśmy się powoli. W międzyczasie dyskutowaliśmy o moich planach, zainteresowaniach, karierze, przyszłości. Czułam, że spodoba mi się nowe życie.
I tak w ciągu kilku tygodni staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi. Marco wciąż mi powtarza, że jestem najinteligentniejszym dzieciakiem, z jakim miał okazję pracować, a ja wciąż zagaduję go dziwnymi ciekawostkami lub zadaję podchwytliwe pytania typu:
- Hej, Marco, mam dla ciebie zagadkę. Jeśli obeszliśmy staw, to staw został przez nas…
- Obeszły… obszedły… obeszwiony? - odpowiada Marco trudząc się. - No dobra, nie wiem - poddaję się. - zdradź mi odpowiedź.
- Sama jej nie znam - przyznaję ze śmiechem, po czym próbujemy wymyślić rozwiązanie, tworząc nowe, coraz to dziwniejsze wyrazy i pokładając się ze śmiechu.
Natomiast ja mu powtarzam, że jest jedynym normalnym dorosłym, jakiego spotkałam. Serio, gość jest fantastyczny. Jego poczucie humoru jest strasznie fajne, codziennie gramy w różne sporty, wymyślając własne zasady. Nie ma pory snu, nie ma narzuconych obowiązków. I to jest właśnie najlepsze - Marco traktuje mnie jak równego sobie, bo uważa że jestem wystarczająco duża, żeby sama dbać o to, kiedy idę spać, kiedy sprzątam w pokoju, kiedy gdzieś wychodzę.
Muszę mu przyznać rację - w domu dziecka nabyłam sporą dawkę rozsądku, poza tym wiedziałam, że jeśli chcę kiedyś zagrać w hollywoodzkiej superprodukcji, to muszę być profesjonalistką, a nie rozpuszczonym bachorem, który bez ustalonej pory snu leżałby do północy oglądając Kucyki Pony i żywiłby się wyłącznie batonami, bo są dobre. Nauczyłam się zwyczajnie dbać o siebie.
W ciągu pierwszych kilku dni zaczęliśmy organizować nasz czas. Marco zapisał mnie na lekcje tańca do jednej z najlepszych szkół tanecznych w kraju. Jeździłam na pierwsze castingi. Miałam indywidualne nauczanie i lekcje aktorstwa. Wcale nie było tak łatwo, jak myślałam, ale mimo wszystko uwielbiałam to. Spełniałam swoje marzenie.
Po dniu wypełnionym ciężką pracą wracaliśmy do domu i robiliśmy kolację. Co prawda mieliśmy do dyspozycji prywatnego kucharza, ale gotowanie sprawiało nam mnóstwo frajdy. Potem siadaliśmy na werandzie i jedliśmy, oglądając zachód słońca. Czasami rozpalaliśmy także ognisko i piekliśmy nad ogniem najróżniejsze rzeczy w ramach eksperymentów. Któregoś razu próbowaliśmy upiec żelki. Skończyło się na tym, że rozpłynęły się jak glut i spadły do ogniska, a tam skwierczały, gotowały się i bulgotały, ale się nie spaliły. Od tej pory nienawidzę żelek. Ograniczyłam się do pieczenia jabłek, chleba, pianek i kiełbasy.
Dom znajdował się na wzgórzu, więc widok był przepiękny. A gdy zapach jedzenia zaczął się rozprzestrzeniać, dołączał do nas Barman - pies Marco.
A właśnie, prawie bym zapomniała. Otóż Marco ma psa, ogromnego bernardyna, którego po prostu ubóstwiam. Jest zimno - Barman przychodzi do mnie i leży na nogach, kiedy ja czytam scenariusz. Co prawda krew mi nie dopływa do nóg, bo ta bestia jest piekielnie ciężka, ale gdyby było mi zimno to też by nie dopłynęła, więc to żadna różnica. Do tego Barman gra z nami w baseball, łapiąc piłkę w pysk, wskutek czego na każdy mecz potrzebujemy nowej piłki, ale poza tym jest wspaniałym towarzyszem.
Marco i jego rodzina uwielbiają jeździć na nartach, więc co kilka tygodni w weekend każdy wsiada w prywatny samolot i spotykamy się w górach na stoku. Kiedy mieszkałam w sierocińcu, nigdy nie jeździłam na nartach, ale gdy Marco zabrał mnie ze sobą w któryś weekend, pokochałam ten sport. Razem z Celią urządzałyśmy wyścigi i tworzyłyśmy sobie tory przeszkód. Córka Marco była dwa lata starsza ode mnie i bardzo szybko się zaprzyjaźniłyśmy. A jego żona - Lucy - bardzo mnie polubiła. Zawsze powtarzała, że mam takie śliczne blond włosy i ogromny talent. Cała rodzina Jonesów - tak miał na nazwisko Marco - była fantastyczna. Nigdy wcześniej nie spotkałam tak sympatycznych i otwartych ludzi, jak oni.
Od czasu wyjazdu z sierocińca zagrałam w dziewięciu filmach, byłam nominowana do Oscara oraz dorobiłam się mojego pierwszego miliona. Występuję w telewizji, robię to, co lubię i jeszcze mi za to płacą - żyć nie umierać.
Trzy tygodnie temu wygrałam casting do głównej roli w ekranizacji bestsellerowej powieści dla młodzieży, którą po prostu ubóstwiam, a zdjęcia do filmu rozpoczynają się już jutro w Australii, do której właśnie lecę, niestety bez Marco, który został w domu z Barmanem, ponieważ nie było czasu, aby poddać go kwarantannie. Będę w Australii przez cztery miesiące, do Los Angeles wrócę pod koniec zimy. Spędzanie chłodnych miesięcy na półkuli południowej napawało mnie optymizmem.
Tak więc po obejściu wszystkich sklepów na lotnisku, znudzona ruszyłam w kierunku mojego gate’u. Spojrzałam na zegarek. Do odlotu zostało jeszcze półtorej godziny, więc wybrałam się do jednej  z restauracji, aby poczytać scenariusz i powtórzyć kilka scen. Zaraz po moim przyjeździe rozpoczynają się zdjęcia do filmu, więc nie mogę przylecieć nieprzygotowana. Fakt że mam dwanaście lat, wcale nie pomaga, gdyż ludzie mają dziwny zwyczaj uważania wszystkich dzieci za rozpieszczone bachory, z którymi ciężko się pracuje i trzeba zawiązywać im sznurówki, bo same nie potrafią. Każdemu z kolei muszę udowadniać, że jestem profesjonalistką, dlatego zawsze przygotowuję się na każdą okoliczność.
Zamówiłam sok pietruszkowo-cytrynowy. Jak powtarza Marco, zdrowie ma się tylko jedno, więc trzeba o nie dbać (po czym robi gofry z toffi), jednak uważam, że ma rację w stu procentach. A taki sok to bomba witaminowa.
Zajęłam miejsce przy stoliku obom ściany i w oczekiwaniu na zamówienie otworzyłam scenariusz na stronie dwudziestej szóstej i zaczęłam powtarzać w myślach kolejne kwestie. Pamiętałam prawie wszystkie. W międzyczasie wypiłam cały sok.
Ledwo się obejrzałam, a już minęła godzina, więc zabrałam moje toboły z restauracji, po czym rozsiadłam się jak maharadża przy moim gate’cie i czekałam, aż zaczną wpuszczać do samolotu. Klimatyzacja działała na pełnych obrotach, więc zarzuciłam na siebie bluzę.
Wokoło gromadziło się coraz więcej osób. Przez tłum przepychali się spóźnieni pasażerowie, rodzice pilnujący swoich dzieci, które biegały w te i we wte. Przyglądałam się każdemu z osobna, analizując każdy ruch, sposób mówienia, gestykulację. No cóż, obserwowanie ludzi to moje drobne skrzywienie zawodowe, bo przecież zawsze można się czegoś nauczyć, a następnie włożyć do swojej roli.
Nagle kątem oka dostrzegłam stewardessę zmierzającą szybkim krokiem w kierunku wejścia do samolotu. Czym prędzej zgarnęłam plecak spod siedzenia i przepchnęłam się przez niczego nieświadomy tłum, unikając w ten sposób stania w masakrycznie długiej kolejce pasażerów z tysiącem pytań. Przebiegłam przez tunel prowadzący do samolotu i pokazałam stewardessie kartę pokładową. Schowałam plecak w schowku nad głową i zajęłam wyznaczone miejsce, ku mojemu zadowoleniu przy oknie.
Powoli wchodzili kolejni pasażerowie. Jedni przepychali się przez korytarz, jakby wbiegali do sklepu z wyprzedażą, inni spokojnie przechodzili dalej, tworząc za sobą korek. W końcu, gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, na środek pokładu weszła stewardessa, udzielając standardowych instrukcji. W pamięci odtwarzałam słowa, słyszane już kilkadziesiąt razy, zanim ona sama zdążyła je wymówić. Jednocześnie rozmyślałam o Australii.
- W końcu zobaczę prawdziwego kangura - powiedziałam cicho do siebie, a na mojej twarzy zagościł promienny uśmiech. Wyjęłam jeszcze z plecaka koc i poduszkę. Zmęczona brakiem snu, oparłam głowę na poduszce i przykryłam się kocem. Ziewnęłam, patrząc w dal na oświetlone lotnisko. Niebo wciąż było ciemne.
Samolot zaczął się rozpędzać, w następnym momencie byliśmy w powietrzu. Ziewałam i przełykałam ślinę co parę sekund, bo ciśnienie boleśnie zatykało mi uszy. Do tego chyba nigdy się nie przyzwyczaję. Ku mojemu szczęściu już po kilku krótkich minutach osiągnęliśmy stałą wysokość.
- Mówi kapitan samolotu - odezwał się głos z głośnika. - Aktualnie znajdujemy się dziewięć tysięcy metrów nad poziomem morza.  Temperatura na zewnątrz wynosi minus czterdzieści sześć stopni. Do Sydney dotrzemy za czternaście godzin. Życzę miłego lotu.
Rozmyślając o kangurach, zasnęłam.

24 komentarze:

  1. Nowy początek o wiele lepszy ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dla mnie stary lepszy ale to moje zdabie

    OdpowiedzUsuń
  3. Nowy podoba mi się bardziej :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Stary początek lepszy :)))))

    OdpowiedzUsuń
  5. Nowy początek jest fajniejszy :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Nowy !!! Stary nudny

    OdpowiedzUsuń
  7. Nowy jakoś taki lepszy :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Nowy!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. Wydaję mi się, że po wyrzuceniu niektórych kolokwializmów typu "chiński szajs" albo "strasznie fajne poczucie humoru" stara wersja byłaby jednak lepsza. Moim zdaniem nowa wersja nie zainteresuje ludzi, którzy nie interesują się tańcem, we wstępie jest za dużo objaśniania tego wszystkiego. Według mnie powinnaś zostawić starą wersję. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Jak dla mnie nowy jest o wiele lepszy, ale mam parę rad/próśb:
    1) Jak kończy się ta część z wygraniem tytułu i zaczyna się "Marco to milioner. Jest właścicielem agencji aktorskiej, a także menadżerem gwiazd, w tym moim. Adoptował mnie cztery lata temu, wcześniej mieszkałam w domu dziecka w Kansas. Spełniło się moje marzenie zostania aktorką, zamieszkałam w Los Angeles i zaczęłam nowe życie." to brakuje mi trochę przejścia. Od razu jest wszystko wypisane o głównej bohaterce. Fajnie jakbyś dodała "Zastanawiacie się jak to osiągnęłam? Nie zdobyłabym nic bez Marca. Moja historia to opowieść niczym Brzydkie Kaczątko czy Kopciuszek" czy coś takiego i potem powoli przejście, bo w tych Twoich 3 zdaniach, które zacytowałam jest już wszystko o postaci i nie ma takiego "ale jak? ciekawe skąd?", bo już wszystko wiemy.
    2) Ze starej części fajne są te momenty z Marco, może parę byś dorzuciła do nowego początku, żeby pokazać jak dobrą relację mają itp.
    Bo brakuje mi trochę takiego "wczucia się" w momenty życia Summer, bo ona tylko opowiada, a nie np. dialogi czy coś :)
    3)"Marco i ja dogadywaliśmy się wspaniale i któregoś dnia zaproponował, że mnie zaadoptuje. Zatkało mnie, po czym rozpłakałam się ze szczęścia." - wlaśnie tutaj brakuje mi tego pokazania, że dogadywała się z Marco, bo to praktycznie dzięki temu osiągnęła sukces i dostała tyle możliwości, te sytuacje opisane z nim by były dobre tutaj

    *Ogólnie te moje rozmyślenia to nie hejty, bo mega podoba mi się ta pierwsza część i jeśli książka będzie wydana na pewno ją kupię! Tak tylko napisałam, bo chciałaś krytyki, oceny, jakiś porad więc może coś z tego wykorzystasz ;) <3 *

    4) Tak z czystej ciekawości, kto był inspiracją postaci Summer? Junior Miss Starpower coś mi mówi, ale zmyliły mnie te blond włosy... :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki za komentarz, twoje rady są ekstra :) Co do Summer to nie miałam jakiejś specjalnej inspiracji, po prostu kocham taniec i postanowiłam, że ona też będzie tancerką, a Starpower to jeden z popularniejszych organizatorów konkursów tanecznych w USA

      Usuń
  11. Jak dla mnie nowa wersja wydaje się być lepsza, ale nieco bym ją zmieniła. Jest coś w niej... ciekawi, sprawia, że chce się wiedzieć co będzie dalej, zachęca do kontynuowania. Starszą wersję przeczytałam trochę na siłę, żeby mieć porównanie, ale ma w sobie parę dobrych fragmentów. A może nie chodzi tu o samą treść, a o styl? Sama nie wiem :D

    Podobnie jak w komentarzu powyżej, fajnie tu opisałaś relację z Marco, cały początekprzygody, to przedstawienie. W nowszej wersji opisałaś tylko co zrobić żeby pojechać na casting, ale już o samym wydarzeniu (wydaje mi się, ze to było duże wydarzenie jak dla 8-letniej sieroty Summer) ani słowa.
    W nowszej wersji bardziej podoba mi się jak opisała rodzinę Marco. "Żona Marco od razu mnie polubiła. Od pierwszego..." To bym na pewno zosatwiła.
    Z kolei starsza wersja ma fajne zakończenie, to co mówi pilot.


    Nie wiem czy Ci cokolwiek pomoże mój komentarz, po prostu napisałam jak ja to widzę i co mnie się podoba. Mam nadzieję, że uda Ci się wydać książkę bo jestem ciekawa jak się potoczyły losy Summer.
    A co do insporacji, widzę tu trochę wspólnego z serialem Dacne Moms ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie myśląc o Dance Moms zapytałam o inspirację :D Bo pomyślałam o Maddie, bo była Junior Miss Starpower (jesli dobrze pamiętam), ale z kolei te blond włosy to bardzie Chloe :) ale wiem, że pewnie ogólnie taniec był inspiracją, ale tak z ciekawości spytałam :D hehe

      Usuń
    2. Twój komentarz na pewno pomoże, i to jeszcze jak! Dzięki :)

      Usuń
  12. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  13. A i nie podkreślałbym tak bardzo, że Summer teraz jest taka bogata. Gdzieś się pojawiło, że jest milionerką, że ma mieszkania. Sprawia to, że czytelnik ma wrażenie, że się przechwala. Już i tak bardzo dobitnie jest pokazane, że jej życie się całkowicie zmieniło, o pieniądzach nie trzeba wspominać.

    OdpowiedzUsuń
  14. I to jeszcze jeden mój komentarz :D W nowej wersji piszesz o 'choreografce' nie wiem dlaczego, ale jakoś dziwnie mi to brzmi. Albo nadałabym jej imię, albo nazywała ją trenerką. A z kolei w starszej wersji jest mowa o 'dożynkach' wydaje mi się, że w Stanach nie ma czegoś takiego, poszukałabym jakiegoś innego wydarzenia.

    OdpowiedzUsuń
  15. Wyspa X na pewno będzie genialna, szkoda tylko, że nie piszesz nic w kierunku taniec/aktorstwo, tylko skupisz się na tym "lądowaniu" na wyspie i życiu tam. Może pomyślisz o napisaniu też drugiej książki :D

    OdpowiedzUsuń
  16. Zdecydowanie nowy początek. Dlaczego Summer tak "olała" Alexa? To mi tu nie pasuje

    OdpowiedzUsuń
  17. Nowy początek zdecydowanie lepszy, bo bardziej zaciekawia czytelnika i powoduje, że chciałby wiedzeć, co będzie dalej :)))

    OdpowiedzUsuń
  18. mi też bardziej podoba się nowy, od razu wciąga, ale stary nie jest taki zły

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku,
tutaj możesz śmiało wyrazić swoją opinię. Jednak zanim to zrobisz, weź pod uwagę, że większość informacji na tym blogu to też opinie, takie same jak twoja. Nie musisz im wierzyć, nie muszą ci się podobać, ale musisz je szanować. Amen i zapraszam do komentowania :)